Kac Vegas w Bangkoku

Po dzikiej Sri Lance, którą opuściliśmy z ciężkim sercem, przyszedł czas na zachwalaną ze wszystkich stron turystyczną stolicę Azji – Tajlandię. Podczas gdy egzotyczną Sri Lankę mieliśmy rozpisaną przed wyjazdem co do godziny, w przypadku Tajlandii nie czuliśmy takiej potrzeby – ruszaliśmy jej na spotkanie, jak to mówi Wiesław Wszywka – “bez żadnych obawień”. Wiedzieliśmy, że bez problemu damy sobie radę na miejscu, bo to o wiele bardziej cywilizowany kraj, w którym co i rusz można napotkać rzesze białasów. Ponadto, we wszystkich relacjach, artykułach i na forach internetowych powtarza się jak mantrę: “Tajowie to najbardziej uśmiechnięty naród świata”. Jako przedstawiciele kraju kwitnącej cebuli, w którym uśmiechanie się jest podejrzane, pragnęliśmy doświadczyć na własnej skórze tego jakże egzotycznego zjawiska zadowolenia z życia.

25 maja 2015 roku o 06:15 czasu lokalnego wylądowaliśmy na lotnisku międzynarodowym w Bangkoku (Suvarnabhumi Airport). Tuż przed wyjściem z samolotu otrzymaliśmy druczki kart wjazdu i wyjazdu. Szybko wypełniliśmy te pierwsze i udaliśmy się do terminala. Z duszą na ramieniu odebraliśmy bagaże i zabraliśmy się do dokładnego sprawdzenia, czy nikt nie podrzucił nam jakichś upominków gwarantujących dożywotnie zwiedzanie jednego z tajskich więzień. Plecaki wyglądały na nienaruszone, wiec udaliśmy się na poszukiwania toalety, sklepu i miejsc do siedzenia, gdyż chcieliśmy skorzystać z darmowego Wi-Fi, aby zadzwonić do rodziców i sprawdzić, jak dostać się do centrum Bangkoku. Trzeba przyznać, że nawet zdecydowana większość europejskich lotnisk nie jest tak ogromna i nowoczesna. Tradycyjnie zażyliśmy chusteczkowej kąpieli, kupiliśmy butelkę wody i dwa Red Bull’e w 7-Eleven wydając 45 bahtów (~4.6zł) i zaspokoiwszy swój internetowy głód zjechaliśmy do podziemi, skąd odjeżdżały pociągi (Airport Rail Link) do miasta. Jako że, chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wyruszyć do położonego na północy Tajlandii Chiang Mai, musieliśmy dostać się na dworzec w celu kupienia nocnych biletów do oddalonego o 700km miasta. Z lotniska dojechaliśmy więc na stację Makkasan i tam przesiedliśmy się do metra w kierunku Hua Lamphong, czyli na sam główny dworzec kolejowy – dojazd wyniósł nas po po 35 bahtów (~3.6zł).

Warto wspomnieć, że dopóki nie opuściliśmy metra, mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się w centrum futurystycznej Japonii. Wszędzie wyrysowane są specjalne ścieżki i strzałki dla pasażerów, brakuje tylko legendarnego upychacza ludzi z japońskiego metra. Tu ustawiasz się jak wsiadasz, tu jak wysiadasz, zero spontaniczności… Pomyślcie sobie, jakie to musi być ciężkie dla ludzi przyzwyczajonych do łódzkiego MPK. Załóżmy, że z grzeczności i poszanowania zwyczajów miejscowych ustawimy się się już w specjalnej strefie dla “oczekiwaczy” na metro. Metro podjeżdża, więc idąc za przykładem naszej kochanej polskiej starszyzny szykujemy się na polowanie na miejsca siedzące, jednak nie ma tak łatwo. Przez pojazd musi przejść ekipa sprzątaczy i ochroniarz sprawdzający, czy nikt nie zostawił jakiejś tykającej niespodzianki. Dopiero wtedy pojawia się zielone światełko i zgodnie z kolejką pasażerowie wsiadają do wagonu. Świetnie, są nawet wolne siedzenia! Ale zaraz zaraz, coś jest na nich wyrysowane – hierarchia osób upoważnionych do zajęcia miejsca. Nie zaskakują nas obrazki człowieka o lasce, niepełnosprawnego, kobiety w ciąży, czy matki z dzieckiem, lecz naszą uwagę przyciąga ostatnia tajemnicza postać przypominająca ludzika Michelin. Dopiero po chwili udaje nam się rozszyfrować rebus – siedzonko najbardziej należy się nikomu innemu jak mnichom! Na szczęście nikogo z powyższych nie dostrzegliśmy. Kolejną rzeczą, która nas zaskoczyła były kontrole w przejściach podziemnych między stacjami metra. Każdy z pasażerów musi przejść przez bramkę i pokazać zawartość torebki/plecaka. O dziwo, ochroniarze za każdym razem odpuszczali nam spowiadanie się z zawartości dużych plecaków.

Po dotarciu na dworzec główny w Bangkoku – Hua Lamphong – już w wejściu przywitała nas uśmiechnięta pracownica informacji turystycznej. Powiedzieliśmy jej, że chcemy kupić bilety na nocny pociąg do Chiang Mai, więc bardzo sprawnie zaprowadziła nas do odpowiedniego okienka. Kupiliśmy bilety drugiej klasy w klimatyzowanym wagonie sypialnym, tzw. 2nd class sleepers, jako że podróż miała trwać od 19:35 do 08:40. Kosztowało nas to po 800 bahtów (~82.6zł), a biorąc pod uwagę, że zawierała się w tym ponad 700 kilometrowa podróż + spanie w komfortowych warunkach, byliśmy bardzo zadowoleni. Mieliśmy jednak jeszcze sporo godzin do odjazdu pociągu, więc postanowiliśmy zostawić bagaże w przechowalni na dworcu i nie mając żadnych konkretnych planów zdać się na rekomendacje na TripAdvisor i obejrzeć Wielki Pałac Królewski. Jako że, było obrzydliwie gorąco i prawie nie spaliśmy, gdyż nocny lot ze Sri Lanki trwał bardzo krótko, pierwszy raz zdecydowaliśmy się zostawić też małe plecaki. “Przyjemność” ta kosztowała nas po 90 bahtów (~9.3zł), zabraliśmy ze sobą tylko dokumenty, pieniądze, telefony, aparat i GoPro i wyszliśmy przed dworzec.

tajlandia bangkok dworzec hua lamphong
tajlandia bangkok dworzec hua lamphong salon gier

W momencie podbiegła do nas kolejna babeczka. Napis “Tourist Information” na jej koszulce i fakt, że wcześniej przemiła kobieta pomogła nam w kupnie biletów pociągowych, zupełnie uśpiły naszą czujność. Słysząc, że chcemy dotrzeć do Wielkiego Pałacu Królewskiego cwaniara na jednym tchu przedstawiła nam niezwykle kuszący i obejmujący wiele atrakcji rejs łódką po rzece Menam (taj. Chao Phraya), kanałami pływającej wioski, podziwianie świątyń. Mówiąc krótko – szmery bajery, grzybki, rybki, pierdółki. Wszystko “950 bahts (~98zł) only”… od osoby. Przekonała nas stwierdzeniem, że jadąc do portu i rezerwując rejs na własną rękę zapłacimy 3000 bahtów za dwie osoby. Spojrzeliśmy po sobie, w sumie nie mamy żadnych planów, jesteśmy zmęczeni, właściciel hostelu w Kandy polecał taki rejs i wspominał, że nie jest on tani, poza tym kobieta wydaje się pracować dla oficjalnej informacji turystycznej… niech będzie. Do portu załatwiła nam nawet darmową podwózkę różową taksówką.

Po dojechaniu na miejsce wiedzieliśmy już, że coś jest nie tak. Kierowca taksówki, który miał rzekomo negocjować dla nas cenę ledwo mówił po angielsku i od razu się ulotnił. Prowizorka, podejrzane typki, żadnego biura, tylko komplet plastikowych mebli ogrodowych, na których dobiliśmy targu. Dostaliśmy kapoki i wsiedliśmy do łódki, byliśmy jedynymi pasażerami. Na początku było całkiem miło, popstrykaliśmy zdjęcia, nacieszyliśmy oczy widokiem pływających wiosek. Chyba każde z nas w duszy próbowało przekonać siebie samego, że wszystko jest super i widocznie tyle taka przyjemność kosztuje. W całej wiosce miejscowych było jak na lekarstwo, podaliśmy więc w wątpliwość jej autentyczność. W pewnym momencie podpłynął do nas kajakiem facet próbując przekonać nas, że powinniśmy kupić od niego piwo dla naszego “kapitana”. Dane mu było zobaczyć tylko nasz poker face, więc jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. W tym momencie czar prysł – a kiedy po 30 minutach pływania dobiliśmy do brzegu obstawionego straganami z suwenirami, na którym kazano nam uiścić opłatę za wyjście na ląd (?!) chcieliśmy tylko schować się przed światem i płakać nad naszą głupotą. Jak mogliśmy tak bezsensownie roztrwonić pieniądze. Przecież zawsze omijamy szerokim łukiem takie denne formy zwiedzania, na których człowiek sam sobie wmawia, że jest świetnie, bo w końcu zapłacił za to niemałą sumkę. Oj byliśmy na siebie bardzo źli.

tajlandia bangkok rejs po rzece menam
tajlandia bangkok rejs po rzece menam lodka daleko od domu
tajlandia bangkok rejs po rzece menam lodka
tajlandia bangkok rejs po rzece menam swiatynia
tajlandia bangkok rejs po rzece menam miasteczko na palach
tajlandia bangkok rejs po rzece menam swiatynie
tajlandia bangkok rejs po rzece menam lodz
tajlandia bangkok rejs po rzece menam domy na palach
tajlandia bangkok rejs po rzece menam lodzie
tajlandia bangkok rejs po rzece menam lodz
tajlandia bangkok rejs po rzece menam wioska na palach
tajlandia bangkok rejs po rzece menam rybak

Poszliśmy w stronę Wielkiego Pałacu Królewskiego, ale to co zastaliśmy przy wejściu odebrało nam ochotę na zwiedzanie. Setki japońskich turystów z parasolkami, którymi prawie wybili nam oczy, taranujący wszystko i wszystkich na swojej drodze. Dodatkowo Marek musiałby wypożyczyć lub kupić długie spodnie, aby wpuszczono go do pałacu (warto dodać, że w Bangkoku kwitnie biznes związany ze sprzedażą długich spodni. Komicznie wyglądają grupy turystów ubranych w jeden pstrokaty fason luźnych bawełnianych portek). Totalnie odpuściliśmy, żar lał się z nieba, byliśmy cali mokrzy, zmęczeni ciągłym przepychaniem przez tłum turystów i wkurzeni na łódkową wpadkę.

tajlandia bangkok wielki palac krolewski grand royal palace
tajlandia bangkok wielki palac krolewski grand royal palace kolejka
tajlandia bangkok rejs po rzece menam swiatynia
tajlandia bangkok swiatynia

Wybraliśmy się na poszukiwania jakiegoś klimatyzowanego miejsca, w którym będziemy mogli usiąść i czegoś się napić. Wstąpiliśmy do klimatycznej kawiarenki w pobliżu Wielkiej Huśtawki (Giant Swing). Różnica temperatury między klimatyzowanym pomieszczeniem, a skwierczącym powietrzem na zewnątrz budynku przekraczała chyba z 20 stopni. Ta swoista kriokomora dla ubogich i mrożona kawa postawiły nas na nogi.

Przed powrotem na dworzec chcieliśmy jeszcze coś zjeść, więc stwierdziliśmy, że najlepszym pomysłem będzie zahaczenie o China Town, które we wszystkich przewodnikach jest przedstawiane jako obowiązkowy punkt zwiedzania Bangkoku. Mijając sklepy z 2 metrowymi “złotymi” posągami Mr. Buddy, które zawstydziłyby nawet posiadacza najliczniejszej gromady krasnali ogrodowych na waszym osiedlu, w końcu dotarliśmy do chińskiej dzielnicy i… klops. kolejne rozczarowanie. Brud, smród i stragany z jedzeniem, na które pokusiliby się chyba tylko uczestnicy programu Fear Factor, a Magda Gessler skomentowałaby je wymownym tekstem „gówno, gówno, gówno!”. Nie było czasu na zastanawianie się, więc po raz kolejny skończyliśmy w McDonald’sie, w którym – ta dam! – na rachunek nabili nam jedzenie, którego w ogóle nie zamówiliśmy. Koniec tego dobrego, zawijamy się na dworzec, tylko w którą stronę iść? Każda zapytana o drogę osoba głupio się uśmiechała, wzruszała ramionami i uciekała gdzie pieprz rośnie. Policjanci obśmiali nas, zrobili nam zdjęcie tabletem i odwrócili się na pięcie. Przy przejściu przez ulicę modliliśmy się o życie mijani ze wszystkich stron przez rozpędzone skutery. Zero białych twarzy. O co tutaj chodzi?

tajlandia bangkok kawiarnia marek
tajlandia bangkok posagi
tajlandia bangkok china town

Po dłuższym błądzeniu dotarliśmy w końcu na dworzec. Odebraliśmy bagaże, a wychodząc z przechowalni Asia zauważyła, że w małym plecaku Marka jest dziura wielkości ludzkiej pięści. Gdy powiedzieliśmy o tym pracownikom, wydali z siebie tylko przeciągłe “ooooooo” i serdecznie poinformowali nas, że pewnie w plecaku było jedzenie. Odpowiedzieliśmy, że nie mieliśmy żadnego jedzenia, zresztą jakie to ma w ogóle znaczenie, zapłaciliśmy za przechowanie i odbieramy zniszczony plecak! Kolejne “oooooo” i informacja “rats love food, yummy yummy” (klepanie po brzuchu) zmroziła nam krew w żyłach. Nie wierzyliśmy własnym uszom, kiedy bez ogródek powiedzieli nam, że przecież w pomieszczeniu jest dużo szczurów i nic w tym dziwnego, że przegryzły nam bagaż. Chcieliśmy się upewnić, że jakiś gamoń nie wlazł do plecaka i wtedy naszym oczom ukazała się sprawczyni całego zamieszania i bohaterka naszych poprzednik wpisów, czyli bułka ze Sri Lanki, po której Marek zostawił ślad w Kandy, a której w końcu nie zjadła Asia. Mimo wszystko, nikt nie poinformował nas o zakazie trzymania jedzenia w bagażach! Zażądaliśmy zwrotu pieniędzy, więc “czary mary hokus pokus” wszyscy przestali rozumieć po angielsku, stara sztuczka. Byliśmy już mocno wkurzeni absurdem tej sytuacji, więc kazaliśmy im zadzwonić po szefa, który rano przyjmował nasze plecaki. Facet przyjechał rowerem po około 15 minutach i bezceremonialnie skłamał, że przecież mówił nam, że nie można zostawiać w bagażu jedzenia. Nasze wkurzenie sięgnęło zenitu kiedy pomocnik szefa przyniósł jakiś świst z ręcznie napisanym “no food in backpacks” i podrobionym podpisem Asi! Każdy, kto Asię zna dobrze wie, że to uosobienie spokoju, jednak jej wiązanka po tym incydencie mogłaby skruszyć całe kolekcje kryształów w babcinych meblościankach na odległym kontynencie. Marek upewnił się, że facet zrozumiał, że nie wyjdziemy stamtąd dopóki nie zwróci nam pieniędzy. Rzucił nam od niechcenia 20 bahtów (~2zł). Totalnie go wyśmialiśmy. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie, nie mieliśmy żadnych szans, kłamano nas w żywe oczy i dalsze wrzaski nie miały żadnego sensu. Jeszcze chwila i doszłoby do rękoczynów, a tylko tego nam teraz brakowało. Chwyciliśmy te 20 bahtów niczym chytra baba z Radomia Zbyszko 3 cytryny, wyszliśmy z kanciapy upewniwszy się, że drzwi trzasną wystarczająco mocno i wmieszaliśmy się w tłum na dworcu. Dopiero wtedy poczuliśmy lekki niepokój. Obawialiśmy się, że koleś naśle na nas jakichś zaprzyjaźnionych tajskich prawilniaków, a resztę pobytu w Tajlandii spędzimy jako ruchomy cel w klatce podczas pokazów Muay Thai.

Na szczęście zbliżała się pora odjazdu pociągu, więc postanowiliśmy, że najbezpieczniej będzie udać się już na peron. Problem w tym, że nie mogliśmy znaleźć wagonu, który widniał na naszych biletach. Przeszliśmy peron kilka razy w tę i z powrotem i nie ma, zero, null, wagon widmo. Po kolejnej próbie uzyskania pomocy od motorniczego eureka! – jak napiszą A, szukaj B, to takie oczywiste.

Pierwsze pół godziny jazdy upłynęło nam na zgadywaniu, jak z dwóch foteli zwróconych przodem do siebie zrobić dwie kuszetki. Podobne dylematy zdawali się mieć pozostali pasażerowie naszego wagonu – w większości turyści. Postanowiliśmy się zbytnio nie wychylać i poczekać na pierwszy krok kogoś innego. Wszyscy, jak jeden mąż, zdawali się mieć dokładnie taki sam plan, jak my. Wtem pojawił się tajemniczy jegomość z chirurgiczną maską na twarzy, który zaczął każdemu po kolei wyczarowywać miejsca do spania. Jedna kuszetka powstawała poprzez złączenie dwóch wspomnianych wcześniej foteli, a druga wyjeżdżała z sufitu. Do tego “pan pokojówek” oblekł wszystkim pościel w świeże poszewki. Czekaliśmy na bajkę na dobranoc, jednak problem stanowiła bariera językowa, buuu 🙁 Warto dodać, że mężczyzna uwijał się, jak mrówka. W jego pracy nie było niepotrzebnych ruchów. Prawdziwy mistrz słania łóżek.

tajlandia bangkok chiang mai pociag szykowanie lozka
tajlandia bangkok chiang mai pociag przedzial

W ten oto sposób nasz wagon przeistoczył się w wąski korytarz z à la piętrowymi łóżkami po bokach. Po tym dniu pełnym rozczarowań i nerwów nie marzyliśmy o niczym innym, jak o długim śnie w komfortowych warunkach. Tej nocy, wagon pociągu relacji Bangkok – Chiang Mai był dla nas niczym najbardziej ekskluzywny hotel. Szkoda tylko, że przy każdej wizycie w toalecie, jedna z gwiazdek oznaczających ten luksus zdawała się uciekać przez gigantyczną dziurę w podłodze. Grunt, że nie uciekliśmy przez nią my!

tajlandia bangkok chiang mai pociag przedzia wagon sypialny lozka pietrowe
5 1 vote
Article Rating
2017-04-29T23:58:13+02:0025.09.2015|
Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Sylwia
Sylwia
25 września 2015 07:08

Pierwsza! No cóż, nie zazdroszczę Wam takich przeżyć i nie spodziewam się już niczego dobrego po Bangkoku. 🙁
Pozostaje mi tylko wyciągać wnioski i uzbroić się na to starcie. 😉
Mam nadzieję, że Chiang Mai (i okolice?) były rewelecją. Czekam z niecierpliwością!
Aha, ‘bród’ poprawcie na ‘brud’. 😉

Maja
Maja
26 października 2015 13:36

No rzeczywiście Bangkok nie przywitał Was przyjaźnie ale naprawdę potrafi być wspaniały i urokliwy 🙂 rejs po rzece można zaliczyć za parę złotych…a i Pałac Królewski mimo tłumów naprawdę WARTO zobaczyć. My na szczęście mieliśmy ze sobą własne ubrania żeby się poprzebierać więc to nie sprawiło problemów a tłumy…no cóż…da się je jakoś przeżyć przy takich widokach 😉