Kolejny dzień zaczęliśmy o nieludzkiej dla nas, lecz całkiem normalnej dla Lankijczyków porze. Gospodarz bardzo nieśmiało zapukał do naszego pokoju o 5 nad ranem i oznajmił, że śniadanie jest już gotowe. Szybko doprowadziliśmy się do stanu pozwalającego na pokazanie się innym ludziom i z wielką niepewnością udaliśmy się do kuchni. Nasz gospodarz stał niemal na baczność, czekając aż zajmiemy miejsca. Zdjął ze stołu specjalną plastikową pokrywę, której zadaniem jest chronić jedzenie przed wszędobylskimi muchami. Naszym oczom ukazała się potrawa przypominająca coś pomiędzy naleśnikiem a plackiem. Do tego dostaliśmy miseczkę z żółtym ciepłym farszem. Gdybyśmy mieli jeść samymi oczami, to pewnie musielibyśmy przeprosić gospodarza, udawać głupa, że musimy już wyruszać i niestety nie skosztujemy jego dania. Jako że czekał nas długi dzień, postanowiliśmy się przemóc i zaryzykować. Nasze kubki smakowe rozpoznały jedynie polskie trufle – ziemniaki. Reszta składników nie została zidentyfikowana. Musimy jednak przyznać, że śniadanie było naprawdę smaczne. To, czego nie udało nam się zjeść, jegomość spakował do styropianowego pudełka i polecił zabrać ze sobą.
Po chwili usłyszeliśmy narastający dźwięk charakterystycznego „popierdywania”. Zbliżała się nasza karoca. Mieliśmy to szczęście, że tuk tuk, który podjechał był czarnego koloru, bo jak wiadomo, „czarne strzały” są najszybsze 🙂 Tuk tuk, jak to tuk tuk – metalowe pudło na trzech kółkach, obudowane z jednej strony, a z drugiej kompletnie otwarte. Nie brakuje w nim, oczywiście, miejsca na dewocjonalia.
Sama jazda tym środkiem transportu to prawdziwy zastrzyk emocji. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby istniała jakaś tajemna lista tuk tukowych achievementów, których zdobycie podnosiłoby rangę kierowcy. Co i rusz wydaje się, że próbują oni jak najbardziej ściąć zakręt, wejść w niego z jak największą prędkością, czy wytrzymać jak najdłużej jadąc na zderzenie czołowe. Nasz kierowca miał na tej liście prawdziwy achievementowy bonus, wyczyn wymagający mocnych nerwów i zimnej krwi. Jadąc zupełnie pustą drogą, bez żadnych przeszkód, z ogromną gracją wjechał w leżące na środku drogi wielkie krowie łajno, które rozprysnęło się na przedniej szybie. Po tym zatrąbił, jakby było to częścią wyszukanego combo i wymienił z nami dokładnie jedno słowo:
– OK?
– OK…
I jak gdyby nigdy nic jechaliśmy dalej.
Warto dodać, że do parku narodowego Horton Plains nie można się dostać publicznym transportem, ze względu na kręte i wąskie drogi. Szofer wyciskał ze swojej machiny ostatnie poty, próbując jej nie zarżnąć na ostrych podjazdach. Jego koledzy byliby pewnie pod wrażeniem, słysząc, na jakie obroty wkręca swoją bestię.
Po niecałej godzinie jazdy dotarliśmy do bramy Horton Plains. Byliśmy zdziwieni, kiedy strażnicy przedstawili nam całą listę kosztów, jakie musimy pokryć, aby móc jechać dalej, w tym 10 różnych podatków od nie wiadomo czego i pozwolenie na wjazd obsranego tuk tuka, który przez cały czas i tak miał koczować, razem z królem szosy na parkingu. Wiedząc, że i tak nic nie wskóramy, zapłaciliśmy około 5500 rupii (~153 zł) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy do przejechania jeszcze jakieś 5km do miejsca, gdzie zaczyna się trasa trekkingu. Byliśmy wysoko w górach, więc temperatura była bardzo niska. Wiał wiatr i dookoła roztaczała się mgła. Udało nam się jednak dostrzec w oddali dzikie zwierzęta, których nie byliśmy jednak w stanie zidentyfikować.
Po dotarciu na miejsce, udaliśmy się w kierunku budki kontrolnej, będącej punktem startowym trekkingu. Kontrola była chyba ze sto razy dokładniejsza niż na lotnisku. Najważniejsza zasada-zero plastiku. Co to oznacza w praktyce? Jeśli masz jakiegoś batona, chipsy, cukierki, musisz je odpakować i wszystko przełożyć do torebki papierowej. Strażnicy przymykali oko jedynie na napoje, co jest zrozumiałe. Drona oczywiście też nie mogliśmy zabrać ze sobą. Na początku reguły te wydały nam się kosmiczne, jednak po zakończeniu wędrówki, naprawdę je doceniliśmy. Na szlaku nie zauważyliśmy choćby jednego śmiecia. Wróciliśmy do wcześniej mijanego budynku, aby zapytać, czy możemy zostawić tam rzeczy, które nie przeszły kontroli. Przechowalni bagażu z prawdziwego zdarzenia się nie spodziewaliśmy, ale nie spodziewaliśmy się również tego, że przyjdzie nam zostawić rzeczy w jakiejś sali modlitewnej. Mieliśmy tylko nadzieję, że żaden Lankijczyk nie narazi się na gniew swojego boga i nie podwędzi nam jakiegoś cennego drobiazgu sprzed jego nosa.
W końcu znaleźliśmy się na szlaku. Po przejściu paruset metrów, ujrzeliśmy tablicę przedstawiającą mapę trasy. Była to pętla licząca 9 km. To od nas zależało, w którym kierunku pójdziemy. Postanowiliśmy obrać najkrótszą drogę do słynnej przepaści znanej jako World’s End. Chcieliśmy znaleźć się tam jak najwcześniej. Ponoć najlepsze widoki są tam przed godziną 9. Resztę szlaku zamierzaliśmy pokonać w drodze powrotnej.
Pogoda była początkowo dość przygnębiająca. Zachmurzone niebo i mżawka, jednak z czasem zaczęło się rozjaśniać. Krajobrazy od samego początku były przepiękne. Podczas pierwszego etapu przeważały lasy, które kontrastowały z pomarańczowymi ścieżkami usłanymi głazami. Lekka mżawka postawiła nas na nogi skuteczniej niż mocna kawa, której na Sri Lance próżno było szukać. Przez całą drogę byliśmy skupieni, aby już na wstępie naszej podróży nie złapać kontuzji. Trasa nie była zbyt wymagająca, ale nie pozwoliła nam się nudzić nawet przez moment.
Po pokonaniu kilku kilometrów dotarliśmy do Small World’s End, czyli młodszego brata „Końca Świata”. Jest to przepaść licząca 300m . Niestety, nie dało się dostrzec nic, oprócz gęstych chmur. Mimo wszystko, mieliśmy nadzieję, że kiedy dotrzemy do World’s End (1200m) pogoda się poprawi i będzie nam dane zobaczyć legendarne widoki, jakie roztaczają się wokół. Pstryknęliśmy parę zdjęć i ruszyliśmy dalej. Mimo drogowskazu do World’s End kierującego wbrew logice w dół zbocza zaczęliśmy podchodzić pod górę wierząc w to, że znak został przekręcony przez jakiegoś Janusza podróży. Szybko zostaliśmy zawróceni przez przewodnika prowadzącego inną grupę. Zastanawiające było to, w jaki sposób różnica wysokości pomiędzy Small World’s End i World’s End wynosi aż 900 metrów skoro szlak pomiędzy nimi był niemalże płaski.
Po dotarciu do World’s End zastaliśmy całkiem sporą grupę turystów oczekujących na poprawę pogody. Niestety, jak można się było spodziewać chmury i mgła przesłoniły cały widok. Podobno, podczas bezchmurnej pogody, z tego miejsca dostrzec można oddalony o 81 kilometrów Ocean Indyjski. Z jednej strony byliśmy trochę zawiedzeni, że nie dane nam było dostrzec widoków, o których tyle czytaliśmy, a z drugiej strony wszechobecne chmury i mgła potęgowały wrażenie pustki i naprawdę można było poczuć się jak na końcu świata. Parędziesiąt metrów wyżej zauważyliśmy miejsce, w którym siedziała tylko para starszych Brytyjczyków. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie skorzystali z okazji i nie poszli do mniej zatłoczonego miejsca. Dostrzegliśmy tam półkę skalną, z której można było zwiesić nogi i zrobić dobre zdjęcia. Było naprawdę magicznie i aż strach pomyśleć jak to wszystko wyglądałoby w bezchmurny dzień. Jedno jest pewne – Asia na pewno nie usiadłaby tak ochoczo na krawędzi przepaści 🙂 Marek pewnym krokiem podchodząc do urwiska wzbudził zainteresowanie wspomnianej wcześniej pary. Mając na sobie koszulkę z nadrukiem Mount Everest na plecach (prezent na pocieszenie z powodu wyjazdu do Nepalu, który nie doszedł do skutku) został wzięty za zdobywcę najwyższej góry świata. Może kiedyś 🙂 Mówiąc o pewnym kroku warto wspomnieć historię pewnego Holendra, który nie tak dawno, bo w lutym 2015 roku spadł z urwiska próbując zrobić zdjęcie swojej żonie. Jako jedyny na świecie przeżył upadek z tak dużej wysokości. Szacunek 🙂 Odpoczęliśmy trochę i postanowiliśmy ruszyć ku malowniczym dolinom i wodospadom.
Z perspektywy czasu, zadziwiające na Sri Lance było to, że w każdym wysoko położonym miejscu można było spotkać milusińskiego czworonoga, który często stawał się kompanem podróży i towarzyszył nam przez parę następnych kilometrów. Często ulegaliśmy i dzieliliśmy się z psiakami naszym prowiantem.
Kolejny etap szlaku nie był wymagający, za to obfitował w piękne widoki. Przyjemne było to, że tego dnia turystów było na tyle mało, że większość trasy pokonywaliśmy w samotności. Nie gonił nas czas, więc mogliśmy zatrzymywać się kiedy tylko mieliśmy na to ochotę i w spokoju podziwiać otaczającą nas przyrodę.
Jedynym trudniejszym odcinkiem trasy był ten prowadzący do wodospadu Baker’s Falls. Musieliśmy pokonać dosyć strome, śliskie zbocze usiane korzeniami. Byliśmy w swoim żywiole. Wysiłek opłacił się, gdy naszym oczom ukazał się 20 metrowy wodospad. Może nie był to najwyższy wodospad jaki widzieliśmy w swoim życiu, ale wyglądał naprawdę urzekająco. Miło było orzeźwić się w jego bryzie i zebrać siły na dalszą wędrówkę.
Pokonaliśmy ostatnie kilometry mając wokół równie piękną scenerię i zamknęliśmy 9km pętlę trasy prowadzącej przez malowniczy park narodowy Horton Plains. Odebraliśmy zostawione wcześniej w sali modlitewnej bagaże – na szczęście okazały się nienaruszone i udaliśmy się w stronę parkingu, gdzie czekał na nas nasz nieustraszony szofer ze swoją karocą. Droga powrotna do Nuwara Eliya minęła nam błyskawicznie, gdyż ze zmęczenia usnęliśmy od razu po zajęciu miejsc. Wybudzaliśmy się z szybszym biciem serca tylko podczas kolejnych ekwilibrystycznych manewrów lokalnego Lewisa Hamiltona, kiedy to o mały włos nie wypadaliśmy przez otwór jego blaszanego rumaka. Na szczęście zostaliśmy dowiezieni cali i zdrowi pod same drzwi naszego hostelu.
Tego samego dnia mieliśmy w planach dostać się do Dalhousie, skąd w nocy chcieliśmy wyruszyć na Szczyt Adama (Adam’s Peak). Odebraliśmy bagaże, które rano zostawiliśmy za kanapą w salonie jegomościa (musieliśmy opuścić nasz pokój przed powrotem z Horton Plains) i mając jeszcze chwilę czasu przed odjazdem autobusu, postanowiliśmy udać się do parku – Victoria Park. Cena biletu wstępu dla miejscowych to zaledwie 40 rupii (1 zł), ale turysta – frajer tradycyjnie musi zapłacić więcej, tym razem było to 300 rupii (~8 zł).
Park nie jest duży, ale trzeba przyznać, że bardzo zadbany i próżno szukać takiego w Polsce. Stwierdziliśmy, że będzie to idealne miejsce, żeby polatać dronem. Z racji tego, że kupiliśmy go tuż przed wyjazdem i nie czuliśmy się na tyle pewnie, by latać nim nad tłumem ludzi, postanowiliśmy poćwiczyć właśnie tam. Możecie sobie tylko wyobrazić co się stało, gdy dron wzniósł się w powietrze. Dzieci przestały płakać, matki rzuciły siatki z piknikowym prowiantem, a ojcowie wyskoczyli z sandałów. Plotki głoszą, że na drugi dzień pojawiliśmy się na okładce Nuwara Eliya Times 🙂 Miejscowi nie mogli się nadziwić dwóm rzeczom – że do ich miasta przybyły białe twarze i że „to coś” co przywieźli lata. Była to dla nich taka egzotyka, że zaczęli podchodzić do nas z prośbą o zrobienie sobie zdjęcia.
Myśleliśmy, że nic nie jest już w stanie nas tego dnia zaskoczyć. Jak się później okazało, był to jedynie wstęp do emocji, których dostarczyła nam podróż autobusowa do Dalhousie, którą razem z magiczną wspinaczką na Adam’s Peak opiszemy w kolejnym poście.
7 lat później, a ja czytam ten post i sam przygotowuję się do wizyty w Horton Plains 🙂 Ciekawe o ile zmieniły się ceny przez te wszystkie lata 😀