Chiang Mai – azjatycki Ciechocinek

Po ponad 12 godzinach jazdy pociągiem w końcu dojechaliśmy do Chiang Mai – szóstego co do wielkości miasta w Tajlandii, położonego na północy kraju. Okazało się, że i tutaj wielką popularnością cieszy się gra pt. “polowanie na białasa”, jednak w porównaniu z Lankijczykami, którzy białego widzą raz na ruski rok, Tajowie bez pardonu grają na kodach. Grupa niemal 20 białych wytaczających się z pociągu na peron to istne “klapaucius” lub “rosebud” znane z gry The Sims – pewne rozmnożenie zasobów portfela. Większość ludzi bez zastanowienia zapakowała się do taksówek nawet nie pytając o cenę, niczym Sim’y z wyłączoną opcją wolnej woli, ślepo zmierzające do swoich klimatyzowanych n-gwiazdkowych hoteli.

Tajskie taksówki to tzw. songthaew – pickup’y z dwoma rzędami ławek bez tylnej klapy, dzięki czemu ludzie mogą sprawniej wchodzić/wychodzić. Poza tym umieszczenie grupy ludzi w zamkniętym blaszanym pudle w 40 stopniowym upale zakrawałoby o niesmaczny żart. Granice ładowności azjatyckich pojazdów nie są znane, ale można przyjąć, że 10 pasażerów może całkiem komfortowo podróżować jednym songthaew’em. Cała idea tych “współdzielonych taksówek” polega na tym, że płaci się za kurs, nie od osoby, dlatego najbardziej opłaca się podróżować w grupie. Z tego też powodu staraliśmy się skrzyknąć kilka osób, które przyjechały tym samym pociągiem co my, aby wspólnie podjechać do centrum. Stamtąd każdy bez problemu dotarłby pieszo do swojego hostelu. Specjalnie zagadywaliśmy młode osoby z plecakami, które zazwyczaj bardzo chętnie angażują się w akcje pt. “cięcie kosztów”, tym bardziej, że kierowca zażyczył sobie za kurs kwoty pomnożonej o procentowy udział bieli w kolorycie skóry. Ostatecznie dołączył do nas tylko jeden Francuz – chłopak w naszym wieku, który podróżował w pojedynkę i zamierzał wypożyczyć skuter i przez kilka dni pojeździć po północy kraju. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Okazało się, że mamy dokładnie takie same poglądy na temat naciągania białych turystów. Otóż nie chodzi o to, że ceny, które nam się proponuje nie są na naszą kieszeń. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj w przeliczeniu na nasze pieniądze są to drobniaki. Chodzi o to, że jeśli wszyscy zaczniemy godzić się na kilkukrotne przebitki cenowe, ci ludzie nie znajdą umiaru w ich windowaniu, będzie to łatwy zarobek, który doprowadzi do jeszcze silniejszego wyzysku. To tak, jakby w Polsce od Norwega, czy Australijczyka żądano 20zł za wodę mineralną. Będąc za granicą, nie dajmy się naciągać, to nie poprawia sytuacji w biednych krajach, wręcz przeciwnie – prowadzi do lenistwa, hamuje rozwój, który jest podstawą do zmian i umacnia przekonanie, że biały człowiek to bogaty człowiek, którego należy oskubać.

tajlandia chiang mai skuter centrum
tajlandia chiang mai restauracja

Opuściliśmy taksówkę w dogodnym dla nas i Francuza miejscu, zapłaciliśmy 60 bahtów (~6.3zł) za dwie osoby, pożegnaliśmy się z kolegą życząc sobie wzajemnie powodzenia i udaliśmy się na poszukiwania hostelu.

Po kilkukrotnym przejściu ulicy w tę i z powrotem doszliśmy do wniosku, że hostel nie istnieje. Na szczęście ekscesy dnia poprzedniego mocno nas uodporniły i stwierdziliśmy, że nie ma co się denerwować. Weszliśmy na kawusię do knajpki obok, rozsiedliśmy się w ogrodzie tuż przy zraszaczu powietrza, a właścicielka zaproponowała, że zadzwoni pod widniejący na potwierdzeniu rezerwacji numer i zapyta o drogę do hostelu. Cóż, w podróży, jak i w życiu chyba czasem trzeba wyluzować i pozwolić, aby problemy rozwiązały się same. Wtedy postanowiliśmy, że tego dnia wrzucimy na luz.

Dzięki wskazówkom właścicielki kawiarni bez problemu znaleźliśmy hostel, który ukryty był w wąskiej alejce odchodzącej od głównej ulicy. Po wejściu do pokoju rzuciliśmy krótkie “tu jest jakby luksusowo!” i popędziliśmy oddawać cześć zbawiennemu prysznicowi. Pierwszy raz od początku wyjazdu chodziliśmy boso po pokoju, a strumień chłodnego powietrza klimatyzacji rozwiewał nam włos jak Beyoncé w “Crazy in love”. Mieliśmy nawet lodówkę, która podarowała drugie życie naszym rozpuszczonym batonom.

Po chwili błogiego lenistwa postanowiliśmy wyjść na miasto i wykorzystać resztę dnia na zaplanowanie reszty pobytu. Jednego byliśmy pewni – chcieliśmy zaliczyć kurs gotowania. Zdecydowaliśmy się na Thai Farm Cooking School, gdyż jest to najlepiej oceniana szkoła na TripAdvisor, poza tym pisano o niej kiedyś w Travelerze w samych superlatywach, więc nawet nie szukaliśmy żadnych alternatyw.

Biuro szkoły znajdowało się na uboczu, w bardzo cichej i klimatycznej części Chiang Mai. Ku naszej uciesze przywitała nas biała dziewczyna, bardzo sprawnie objaśniając, jak to wszystko działa. Już podczas zapisów musieliśmy wybrać potrawy, jakie będziemy gotować, gdyż obsługa musiała przygotować dla każdego uczestnika odpowiednie składniki. Nie zastanawiając się zbytnio, każde z nas wybrało inne dania tak, aby móc w przyszłości zabłysnąć w gronie znajomych szeroką znajomością kuchni tajskiej. Zapłaciliśmy po 1300 bahtów (~136zł) za osobę, podaliśmy adres naszego hostelu, skąd pojutrze rano miał nas zabrać bus i udaliśmy się do centrum w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy spróbować czegoś, czego już niedługo sami będziemy się uczyć gotować.

tajlandia chiang mai tajskie jedzenie
tajlandia chiang mai tajska zupa

Wybraliśmy pierwszą lepszą knajpkę, zamówiliśmy pad thai, kurczaka z orzechami nerkowca i zupę tom yum i momentalnie kuchnia tajska skradła nam serca, jak swojego czasu Donaldowi Tuskowi skradły serce kurczaki i ziemniaki. Celowo nie prosiliśmy o nic do picia, bo już wcześniej po drugiej stronie ulicy zauważyliśmy 7-Eleven, w którym to Marek podczas swojego półrocznego pobytu w super hiper drogiej Australii codziennie kupował kawkę za dolca. Po rzuceniu okiem na ceny napojów ochrzciliśmy 7-Eleven naszą zagraniczną ciocią Biedrą i kupiliśmy kilka zmrożonych puszek egzotycznej Fanty oraz dwa piwka na wieczór. Sklep okupowała też grupa Brytyjek w stanie podchodzącym pod “stara ale sje naebaam”, którym niskie ceny “służyły” nad wyraz.

tajlandia chiang mai centrum skutery tuk tuk
tajlandia chiang mai centrum skutery
tajlandia chiang mai centrum skutery
tajlandia chiang mai centrum noca
tajlandia chiang mai amerykanscy turysci steki
tajlandia chiang mai night bazaar

Po zaspokojeniu głodu i pragnienia, jako że musieliśmy jakoś zagospodarować cały kolejny dzień, postanowiliśmy zapoznać się z ofertami trekkingów, z których słynie Chiang Mai. Punkty turystyczne z tryliardem różnorakich ofert spędzania wolnego czasu są dosłownie wszędzie. Każdy folder oferuje rzecz jasna wycieczkę: najlepszą, najtańszą, najlepiej ocenianą bla bla bla. Do kilku takich kanciapek nawet zdecydowaliśmy się wejść – buciki oczywiście zostają na zewnątrz budynku (czyt. na chodniku). Marek zastanawiał się dwa razy zanim zostawiał swoje nowiutkie biegówki najeczki w morzu japonek za zeta. Na szczęście buty zawsze znajdowaliśmy w nienaruszonym stanie. Nie wiemy, czy to dlatego, że w zasadzie ciężko spotkać Azjatę z rozmiarem stopy 46, czy dlatego, że w 40 stopniowym upale wszyscy preferują nieco bardziej przewiewne laczki (właściciele klapek Kubota – strzeżcie się!). Każda wizyta w takim punkcie kończyła się równie komicznie. Przemiły człowiek wręcza nam folder z najdroższą wycieczką, w którym znajdują się liczne zdjęcia porażających szczęściem uśmiechniętych twarzy rodem z reklamy pasty do zębów, po czym niemal w momencie przystępuje do rezerwowania dla nas miejsc. Wtedy zadajemy niezręczne pytanie, ile Pani/Pan Cin Ciang Ciong życzy sobie srebrników za tę niewątpliwą przyjemność. Po uzyskaniu informacji, teatralnie kierujemy się do wyjścia i wtedy słyszymy, że cena specjalnie dla nas zjeżdża o 50%. Bardzo prosty i skuteczny sposób na weryfikację, czy ktoś chce nas nabić w butelkę. Po kilku takich akcjach stwierdzamy, że chyba będziemy musieli zdać się na siebie. Postanawiamy, że odwiedzimy ponoć obowiązkowy punkt pobytu w Chiang Mai – Night Bazaar (nocny bazar), a po powrocie do hostelu przejrzymy internet w poszukiwaniu inspiracji na kolejny dzień.

Night bazaar to nic innego, jak setki, jeśli nie tysiące straganów z wszystkim, czego dusza zapragnie. Taki Bałucki Rynek w wersji deluxe. Po prawej podróbki Ray-Ban’ów we wszystkich kolorach tęczy, po lewej plecaki North Face’a przecenione o 97%, po skosie stanowiska do tajskiego masażu, a na wprost akwaria z głodnymi rybkami, które chętnie żywią się skórą z ludzkich pięt (peeling po azjatycku) – Chryste, kto to wymyślił?!

Naszą uwagę przykuły szczególnie ogromne obrazy w masywnych ramach przedstawiające portrety członków rodziny królewskiej, na których można się było za drobną opłatą bezpardonowo “wfotoszopować” – ot idealny prezent z podróży dla bezwarunkowo wielbiących swoje wnuczki babć. Oprócz wszechobecnego kiczu, z którego przecież słynie Azja, można było również znaleźć kilka fajnych rzeczy. Nas, jako fanów sztuki ulicznej mieszkających na co dzień w Łodzi – europejskiej stolicy street art’u – szczególnie zainteresowały świetne obrazy tworzone w dwóch małych pracowniach na uboczu. Było to coś na kształt niechlujnego wielokolorowego graffiti (lekko przypominające dzieła Basquiata) na białym tle, przedstawiającego różnorakie obiekty związane z Tajlandią. Upatrzyliśmy sobie obraz przedstawiający tuk tuk’a, jednak ostatecznie zrezygnowaliśmy z kupna, aby przez resztę wyjazdu nie użerać się z metrowej długości tubą. Kupiliśmy jednak kilka pocztówek z reprodukcją owego obrazu – u kilku z Was to właśnie one wiszą na lodówce 🙂

tajlandia chiang mai night bazaar tajski peeling
tajlandia chiang mai night bazaar wystawa obrazow

Szwendając się między straganami trafiliśmy też na występ dorosłej kobiety przebranej za małą dziewczynkę, która udając małe dziecko śpiewała piskliwym głosem jakąś piosenkę okraszoną infantylną choreografią. Wśród widowni pełnej starych azjatyckich perwertów byliśmy jedynymi, którzy wręcz płakali ze śmiechu patrząc na pokaz tej zbłąkanej duszyczki, której zapewne nie poszło na castingu do Gangnam Style. Zgodnie stwierdziliśmy, że Ela Zapendowska musi mieć wesołe życie.

Kierowaliśmy się już w stronę hostelu, kiedy dziad sprzedający jakieś skaczące pacłapki pacnął tam gdzie nie powinien najpierw Asię, a później w myśl zasady “żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek” – Marka. What the funk? Azjatycki Benny Hill?

tajlandia chiang night baazar daleko od domu
tajlandia chiang mai tajski masaz

Po dotarciu do hostelu zagadaliśmy do Francuzki, którą spotkaliśmy w lobby, w celu zasięgnięcia informacji odnośnie miejsc, które można zobaczyć w okolicy. Po dłuższej rozmowie okazało się, że kręcą nas zupełnie inne rzeczy: ona była typem “świątynnym”, my zdecydowanie bardziej “przyrodniczym”. Szczególnie polecała nam wybranie się skuterem do oddalonego o bagatela 3 godziny drogi Pai – miasteczka położonego w górach północnej Tajlandii przy granicy z Birmą, otoczonego dżunglą, wioskami mniejszości etnicznych, rwącymi rzekami, wodospadami, gorącymi źródłami i tym podobnymi bajerami. Po obejrzeniu zdjęć z owego miejsca byliśmy nawet skorzy do poświęcenia 6 godzin na dojazd. Fakt, że Tajlandia jest niechlubnym rekordzistą pod względem liczby wypadków z udziałem skuterów przesądził jednak sprawę. Woleliśmy nie ryzykować, bo co innego być kierowcą – nowicjuszem w państwach, w których zasady ruchu drogowego są respektowane, a co innego zadebiutować w totalnej samowolce, jaka panuje w Azji. Tym bardziej zdziwiliśmy się, że Francuzka nie widziała w tym żadnego problemu. Jak się później okazało, rok wcześniej przejechała w pojedynkę na skuterze cały Wietnam…

Po powrocie do pokoju zabraliśmy się za wertowanie internetu i z ciężkim sercem odrzucaliśmy każdy kolejny pomysł, który na początku wydawał się strzałem w dziesiątkę. Naszym faworytem była początkowo wycieczka do The Golden Triangle, czyli punktu, w którym łączą się granice Tajlandii, Laosu i Birmy, w tym rejs Mekongiem i wizyta w wiosce, w której żyją kobiety Padaung znane z długich szyi (Martyna Wojciechowska robiła o nich odcinek “Kobiety na krańcu świata”). Program wycieczki był niesamowicie bogaty, w jednym punkcie tajemniczo wspomniano nawet o atrakcjach związanych z produkcją opium. Zgodnie stwierdziliśmy, że ani narkotyki miękkie, ani narkotyki twarde, ani nawet narkotyki al dente nie są dobrym motywem przewodnim na wycieczkę w Tajlandii. Mieliśmy również chrapkę na trekking po dżungli, jednak 95% recenzji w internecie przestrzegała przed “sztucznością natury”, jaką raczy się uczestników. Turystom pokazuje się rzekomo dzikie słonie, które okazują się mieć na łapach łańcuchy. Przewidziane są kąpiele pod wodospadem, którym w rzeczywistości są siuśki wypływające z rury. Niestety, brakowało przejażdżki na bananie 🙁 Dużą popularnością cieszyły się też sierocińce dla tygrysów, w których to można “bez żadnych obawień” cyknąć sobie selfie z tygrysem. Szkoda tylko, że kociaki są wcześniej faszerowane środkami odurzającymi, pozbawiane ruchu, trzymane na dworze w godzinach największych upałów i bite, co powoduje ich ciągłą ospałość (więcej informacji znajdziecie tutaj). Nie jesteśmy zagorzałymi obrońcami praw zwierząt, ale są pewne granice przyzwoitości.

Naszym kolejnym wspaniałym pomysłem było dostanie się do parku narodowego Doi Inthanon i pokonanie rowerem ponad 22-kilometrowego podjazdu na najwyższą górę Tajlandii (2565 m n.p.m.) o tej samej nazwie. Nie do końca wiemy, ile w tym prawdy, ale podobno jest to jeden z najtrudniejszych podjazdów rowerowych na świecie. Zważając na to, że była już późna noc, mieliśmy marne szanse na zorganizowanie jakiegoś sensownego sprzętu do rana, a wizja mordęgi na wypożyczonym składaku nie napawała nas optymizmem.

Mocno zmęczeni postanowiliśmy, że rano odwiedzimy świątynię Wat Phra That Doi Suthep znajdującą się na wzgórzu Doi Suthep. Nie jesteśmy fanami tego typu atrakcji, jednak wyczytaliśmy gdzieś, że jest to absolutnie spektakularne i magiczne miejsce, które zachwyci nawet najwybredniejszych turystów. Cóż, jak to mawiała superniania Dorota Zawadzka – “O nie! Tak nie może być… Jadę tam!”.

Mając już jakiś zalążek planów na kolejny dzień zasnęliśmy w oka mgnieniu.

0 0 votes
Article Rating
2017-04-29T23:57:51+02:0013.10.2015|
Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Sylwia
Sylwia
13 października 2015 12:22

Wspaniałe! Końska dawka humoru, nie raz zaśmiałabym się na głos, ale czytam w pracy, więc nie wypada. 😉
Jeśli macie litość to szybko opracujcie kolejny odcinek tajskiej przygody, bo czekam na niego jak.. na wszystko na co się niecierpliwie czeka (nie mogłam się zdecydować do czego porównać).