Doi Suthep – ucieczka na szczyt

Budzik dzwoni po raz setny. Asia zwleka się z łóżka, żeby go wyłączyć. Znacie ten stan, kiedy po ustawieniu Waszej ulubionej piosenki jako alarm budzika, przeistacza się ona w soundtrack cierpienia? Ten heroiczny czyn Asi podyktowany był właśnie niemożnością ścierpienia znienawidzonej melodyjki, a nie przejawem wyspania. Szybkie spojrzenie na zegarek, dochodzi dwunasta, więc można się jeszcze na chwilkę położyć… Zaraz zaraz, dwunasta?! Przyjechaliśmy na 5 dni do Tajlandii i jak ta “januszeria” gnijemy do południa w łóżku?!

Zerwaliśmy się w trymiga i zbiegliśmy do recepcji, by zapytać, jak można się dostać do świątyni Wat Phra That Doi Suthep.
– “Scooter scooter only scooter”.
– “Ale my nie chcemy scooter, chcemy public transport”.
– “Scooter scooter mister madam scoot…”.
Dooobra, jeszcze chwilę i zaczną nam tu śpiewać “Skuter song”, spróbujemy dojść na dworzec autobusowy, aby na miejscu dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja.

Po drodze zatrzymał się przy nas kierowca songathew’a proponując podwózkę do świątyni za “ONLY 600 bahts” (~63zł). Nieomal spadliśmy z przysłowiowego krzesła. Panie, za tyle pieniąchów to my byśmy objechali ziemię dookoła łódzkimi Rydwanami Miasta. Poza tym wiedzieliśmy, że taki kurs kosztuje około 50 bahtów (~5.2zł), więc spławiliśmy zachłannego Gargamela pukaniem się w czoło.

Na dworcu, podobnie jak w polskim PKS – bojkot angielskiego. Nikt nic nie rozumie i nikt nic nie chce zrozumieć. Ponadto nikt z pasażerów nie reaguje na nasze pytania, mimo że zwracamy się bezpośrednio do kilku młodych osób. No cóż, chyba trzeba będzie powalczyć z taksówkarzami, którzy od początku bacznie nas obserwowali. Postanowiliśmy podpytać kilku z nich o cenę przejazdu do świątyni, jednak każdy, jak jeden mąż, życzył sobie zdecydowanie za dużo. W pewnym momencie stwierdziliśmy nawet, że te cwane lisy umówiły się, że będą nas ignorować, bo nawet nie chcieli z nami rozmawiać – przyznacie, że nie jest to normalne zachowanie taryfiarza. Cóż panowie, z nami tak łatwo nie wygracie. Poszliśmy więc do pobliskiego sklepiku, aby dać chłopakom czas na przemyślenie swojego błędu. Jako że tego dnia jeszcze nic nie jedliśmy, postanowiliśmy puścić wodze fantazji i skonsumować wczesny obiad złożony z dwóch dań: paczki chipsów o smaku sushi i paczki chipsów o bliżej nieokreślonym smaku, za to z minionem na opakowaniu. Mamy byłyby dumne 🙂

Nie trzeba było długo czekać, by jeden z taksówkarzy poszedł po rozum do głowy. Zaproponował, że podwiezie nas do ZOO, które znajduje się tuż przy bramach parku narodowego Doi Suthep-Pui za 40 bahtów (~4.2zł) od osoby. Stamtąd jest jeszcze 12km do świątyni, ale jeśli poczekamy z taksówkarzem aż zbierze się grupka ludzi, to za bezcen wjedziemy na górę. Zgodnie przyznaliśmy, że taksówkarz idealnie wpasowałby się w kanon typowych polskich Mirków – handlarzy i przedsiębiorców ze wskazaniem na to drugie. Zapakowaliśmy się więc do karawano-podobnego songathew’a i już po niedługiej chwili byliśmy koło ZOO.

Teraz tylko pozostało poczekać, jak cała taksówka zapełni się pasażerami. Problem w tym, że oprócz 2-metrowych “figurek” tygrysów nikogo innego na horyzoncie nie było widać. Zanosiło się na długie oczekiwanie, więc w tym okropnym skwarze popadliśmy w letarg niczym afrykańscy “kucusie” znani z umiejętności przeczekiwania najgorszych upałów trwając bez końca w pozycji kucznej. Po pewnym czasie zobaczyliśmy parę turystów zmierzającą w naszą stronę, więc naśladując naszych braci Lankijczyków przywdzialiśmy maski nawoływaczy. Hiszpanie w “odprasowanych” koszulkach tomiego albo innego ralfa pokiwali tylko głowami i wzięli całą taksówkę tylko dla siebie. Very kurde romantic 😐

Mieliśmy już wrócić na jakieś ruchliwe skrzyżowanie i rozstawić kilka sztucznych Rumunek w ramach spontanicznego crowdfunding’u, ale wtedy Marek wpadł na fantastyczny pomysł – “wejdźmy pieszo”. Zgadnijcie, co wyrażała mina Asi:
“Ojej, chłopaka z takimi wspaniałymi pomysłami to ze świecą szukać!”
“Świetnie, wchodząc 12km pod górę w 40 stopniowym upale zaliczę treningi z Chodakowską na najbliższy rok!”
“Chcę być Hiszpanką w koszulce tomiego”
Podpowiedź: nie była to żadna z dwóch pierwszych opcji, jednak trzeba było odłożyć babskie fochy na bok i przyznać się samej sobie, że w takich sytuacjach to właśnie Marek ma zawsze więcej cierpliwości i na koniec dnia okazuje się, że jego plan był strzałem w dziesiątkę. Więc poszliśmy.

Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy takie wejście jest w ogóle legalne, bo po pierwsze nie było żadnego chodnika, a po drugie nie było nawet pobocza, po którym można by było w miarę bezpiecznie iść. No dobra, zastanawialiśmy się nad tym całą drogę, podczas gdy rozpędzone auta i motocykle wyjeżdżały z prędkością światła zza zakrętu. Ta górska trasa była wręcz wymarzonym torem dla miłośników motoryzacji. Równie dobrze można by było nakręcić tam kolejny film z serii “Szybcy i Wściekli”, może “Chiang Mai Drift”? Brzmi całkiem “hollywoodzko”. Czuliśmy się, jak widzowie Moto GP, którzy wygrali bilety VIP na loterii, z tym że do stanu fascynacji tym wydarzeniem było nam daleko.

Na trasie roiło się również od rowerzystów, którzy prężyli swoje mięśnie na tym morderczym 12-kilometrowym podjeździe, wypluwając przy tym resztki płuc. Niestety, nie znaleźliśmy wystarczająco ambitnego kolarza, który zgodziłby się dodać sobie ciutkę obciążenia i wziąć nas na ramę. Nie trzeba być wróżką ze Zgierza, żeby wiedzieć, że to niedotrenowanie najprawdopodobniej odbije się na ich przyszłych wynikach. Chcieliśmy dobrze…

Największą frajdę mieliśmy widząc miny mijających nas taksówkarzy, którzy na dworcu na własne życzenie zrezygnowali z możliwości zarobienia paru groszy. Teraz jak ci frajerzy jechali pustymi autami na górę, a my machaliśmy do nich z nieskrywaną satysfakcją.

Pomijając opisane wyżej atrakcje, droga na górę była wyczerpująca i dłużyła się jak odsiadywanie na karnym jeżu tylu minut, ile ma się lat. Gdyby nie wielkie pomniki ustawione co kilometr, mielibyśmy pewnie wrażenie, że nie przemieszczamy się w ogóle. Dzięki znakom wiedzieliśmy, że nie stoimy w miejscu, chociaż kilometry mijały w żółwim tempie. Przez całą drogę spotkaliśmy tyko jednego pieszego Azjatę, z którym maszerowaliśmy przez około 2 kilometry, jednak bariera językowa sprawiła, że dystans między nami narastał z każdym krokiem.

Ze smutkiem musimy przyznać, że tego dnia po raz kolejny nawaliliśmy z odpowiednią ilością wody. Za pierwszym razem zdarzyło się to podczas schodzenia z Adam’s Peak na Sri Lance, kiedy to Asia zaczęła się już słaniać na nogach z odwodnienia. Tym razem, nie planując wcześniej pieszego wejścia na górę, zabraliśmy tylko 1.5 litra wody, którą wypiliśmy na pierwszych trzech kilometrach. Aby zdać sobie sprawę z tego, jak ważny jest płyn w tropikach wyobraźcie sobie, że pijąc nawet 3-4 litry wody nie macie potrzeby siusiania przez cały dzień. Wszystko wyparowuje z człowieka momentalnie, ubrania można wyciskać, a wycierając się po wyjściu spod prysznica jest się znów upoconym (kąpiel zatraca swój sens – jednym z rozwiązań jest permanentny Dzień Dziecka).

Potwornie chciało nam się pić, a wokół nic, tylko droga i las. Jak informował znak, dopiero na 8 kilometrze miał znajdować się jakiś bar. Okazał się on maleńkim bambusowym zadaszeniem dającym cień dziewczynie stojącej za ladą. Ochrypłym z suchości w gardle głosem poprosiliśmy o wodę, na co lekko wystraszona ekspedientka nie wiedziała, co ma zrobić, więc nie zrobiła nic. Oho, zaraz ta rajska fatamorgana zniknie nam sprzed oczu. Na szczęście ni stąd ni zowąd pojawił się ogolony na łyso mnich w pomarańczowej szacie, który (niech Opatrzności będą dzięki) wysłuchał naszego wołania. Za 40 bahtów (~4.2zł) kupiliśmy 4 butelki lodowatej wodzianki, a nasze życie zostało uratowane.

Popijając zimną ambrozję i nucąc “electric shivers, across my skin…” po kilkudziesięciu metrach marszu stajemy zdezorientowani. Albo doznaliśmy szoku termicznego, albo las aż po horyzont jest pełen mnichów. Z daleka każdy z nich wygląda jak łysy Songo z Dragon Ball, jednak po podejściu bliżej nie mamy wątpliwości – to ziomki mistera Buddy! Zmierzali chyba na jakąś imprezkę w świątyni mrucząc ochoczo jakąś niezwykle monotonną mantrę, zapewne ichnią wersję ”będzie zabawa, będzie się działo”. Stwierdzili, że odpoczynku nigdy za wiele, więc zaparkowali auta 4 kilometry od świątyni i urządzili sobie mały piknik. Kiedy zrozumieli, że my postanowiliśmy wejść tam pieszo, totalnie oniemieli, aby na koniec pokłonić się i oddać nam hołd. Pozdrowiliśmy ich “ciule” machając dłonią z syndromem miss piękności i ruszyliśmy dalej.

Na końcowym podejściu, którego nachylenie wynosiło chyba z 40 stopni, wyprzedzaliśmy wszystkich po kolei: kolarzy i auta. Gdyby to miejsce znajdowało się w Polsce, byłoby zapewne umiłowanym punktem weryfikacji manewru ruszania na górce podczas egzaminu na prawo jazdy. Idąc tym tropem, to całkiem niezły pomysł na projekt do łódzkiego Budżetu Obywatelskiego – “Góra Złota na Smutnej” – WORDowcy zanotujcie!

W końcu docieramy do Naga Serpent staircase – słynnych 300-stopniowych schodów prowadzących do celu naszej wędrówki – świątyni Wat Phra That Doi Suthep. Pstrykamy kilka fotek ciesząc się już w miarę wolnym od turystów tłem i zaprzyjaźniając się w międzyczasie z lokalnym pieskiem – statystą. Poznajemy też trzech mężczyzn, którzy przyjechali do Chiang Mai na jakąś konferencje i poprosili nas o zrobienie im zdjęcia. Jak to w delegacji, chłopaki wyglądali na wyluzowanych, pozując do zdjęcia z popularnymi w Azji “orzeźwiaczami” – kokosami ze słomką.

Bilet wstępu do świątyni kosztuje 30 bahtów (~3.2zł), jednak mężczyzna w kasie powiedział, że my nie musimy nic płacić. Zdziwiliśmy się niesamowicie. Nie wiemy, czy ktoś dał mu cynk o dwóch dziwolągach wchodzących na górę pieszo, czy ot tak z dobrego serca zostaliśmy obdarowani przysłowiowym “paszportem Polsatu”. Jedno trzeba przyznać, po trudach poprzednich godzin był to naprawdę bardzo miły gest.

Asia ubrała długie spodnie, zdjęliśmy buty, weszliśmy na teren świątyni i momentalnie ogarnęła nas magia owego miejsca. Znaleźliśmy się w centrum innego wszechświata. Cichy dźwięk dzwoneczków poruszanych przez wiatr, aromatyczna woń kadzidełek, wszechobecne majestatyczne złoto i dziesiątki mnichów powtarzających tak egzotyczne dla nas mantry były jakże abstrakcyjnym i równocześnie wspaniałym zwieńczeniem tego ciężkiego dnia. Nie doszukujcie się sarkazmu w tych słowach, to miejsce naprawdę wywarło na nas ogromne wrażenie i nie zakłócił tego nawet fakt, że dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że zamiast boso, chodzimy po tym świętym marmurowym podłożu w jakże stylowych skarpetach marki “Sport”.

Złożyliśmy podpis na wielkim zwoju pergaminu i udaliśmy się w stronę wyjścia. Zainteresował nas jednak fakt, że większość ludzi udawała się w przeciwnym kierunku. Postanowiliśmy sprawdzić, co w trawie piszczy, aż dotarliśmy na taras służący do medytacji. Oniemieliśmy po raz kolejny. Przed nami roztaczała się panorama Chiang Mai, a niebo z minuty na minutę zmieniało barwę począwszy od różowej aż po intensywny fiolet. Przyglądaliśmy się tej feerii barw jak zaczarowani.

Tak bardzo nie chcieliśmy ruszać się z tamtego miejsca, jednak było już zupełnie ciemno, a w jakiś sposób musieliśmy dostać się na dół. Kolejna piesza wędrówka nie wchodziła w grę, gdyż po pierwsze nasz hostel był oddalony od świątyni o 16km, po drugie schodzenie w ciemności krętą górską drogą bez pobocza byłoby samobójstwem, po trzecie byliśmy totalnie wyczerpani, a po czwarte kiszki grały nam marsza, bo od ostatniego posiłku minęły 24 godziny. Mieliśmy ogromne szczęście, gdyż na poznaną wcześniej grupkę facetów czekał wynajęty songathew i widząc że nie mamy czym wrócić, zaproponowali nam, abyśmy zabrali się z nimi.

Jak wspominaliśmy wcześniej, mężczyźni przyjechali do Chiang Mai na jakąś poważnie brzmiącą międzynarodową konferencję. Jeden z nich pochodził z RPA, nosił dzwony, kowbojki, włosy spięte w kucyk i mógłby spokojnie dublować Pocahontas, drugi był Tajem i okazał się nieoceniony w negocjowaniu ceny za przejazd, a trzeci pochodził z Zambii, ale w swoim życiu mieszkał w Wielkiej Brytanii, Australii i na Filipinach. To właśnie on bardzo mocno przestrzegał nas przed stolicą Filipin – Manilą powtarzając “watch your pockets!” (uważajcie na kieszenie) wystarczającą ilość razy, abyśmy zmienili swoje plany co do pobytu w tym kraju. Wspomniał, jak kiedyś pod groźbą sprowadzenia kolegów taksówkarz zażądał od niego 1500$ za kurs. Napędził nam chłopak stracha.

Zatrzymaliśmy się jeszcze w połowie wzgórza, aby rzucić okiem na nocną panoramę Chiang Mai i poczuć na sobie choć minimalny powiew wciąż ciepłego powietrza.

Bardzo nie lubimy korzystać z usług transportowych bez wcześniejszego ustalenia ceny, dlatego dojeżdżaliśmy do centrum z lekkim niepokojem. Okazało się jednak, że kolega Taj wynegocjował dla nas u kierowcy dokładnie taką cenę, o jakiej czytaliśmy w wielu relacjach – 50 bahtów (~5.4zł) od osoby. Wróciliśmy więc z tarczą!

Po drodze do hostelu udaliśmy się na upragnioną śniadanio-obiado-kolację składającą się tradycyjnie z pad thai, kurczaka z orzechami nerkowca i kurczaka w sosie słodko kwaśnym. Wtedy też, jak gdyby za namową Zygiego Chajzera motywującego klasykiem – “oto twoja chwila prawdy” pierwszy raz odważyliśmy się na wypicie niebutelkowanej wody – niemal słyszeliśmy skandowanie “idź na całość!”. Na szczęście w bramce nie znaleźliśmy Zonka i wszystko skończyło się dobrze.

Wróciliśmy do hostelu zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi. Dzień, który nie zapowiadał nic dobrego dostarczył nam tylu pozytywnych wrażeń. I to tylko dlatego, że nie poszliśmy na łatwiznę. Bez planowania, bez większych oczekiwań, za to z miłości do nieznanego udało nam się przeistoczyć banalne zwiedzanie świątyni w świetną przygodę. Spróbujcie kiedyś, a będziecie zdziwieni, jak wiele nieoczekiwanego może się wydarzyć. Nie bądźcie Hiszpanami w koszulkach tomiego 🙂

0 0 votes
Article Rating
2017-04-29T23:57:27+02:0024.10.2015|
Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
zgadnij kto ;)
zgadnij kto ;)
25 października 2015 15:42

To fioletowe niebo <3
Faktycznie nie ma tam innego szlaku niż ten asfalt?

zgadnij kto ;)
zgadnij kto ;)
25 października 2015 16:19
Reply to  Asia i Marek

Świetnie. 🙂 Chyba niebawem sformułujemy kierunki naszej wyprawy i mam nadzieję odwiedzimy to magiczne miejsce. 🙂