No i stało się. Wylądowaliśmy w Colombo. Niepewnym krokiem udaliśmy się do okienka kontroli paszportowej. Jako że wizę załatwiliśmy przez internet, nie musieliśmy tracić czasu na wypełnianie kwitków po przekroczeniu granicy. Jedyną formalnością było standardowe wypełnienie karty imigracyjnej w samolocie. Urzędnik z uśmiechem na twarzy podstemplował nasze paszporty i powitał nas na Sri Lance.
Kolejnym krokiem było przejście przez strefę bezcłową. Czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. Zamiast perfum, Toblerone i żelków Haribo, strefa bezcłowa wypełniona była po brzegi pralkami, lodówkami i wszelakimi sprzętami RTV/AGD. W tle brakowało tylko kultowego wersu „Włączamy niskie ceny” Eweliny Lisowskiej.
Lotnisko oddalone jest od Colombo o około 30km, więc pierwszym wyzwaniem było nie dać się naciągnąć przez lokalnych cwaniaczków proponujących przejazd w horrendalnie wysokich (jak na tamte warunki) cenach. Z grubsza wiedzieliśmy, w jaki sposób możemy dostać się do stolicy za relatywnie małe pieniądze. W teorii wszystko jest proste, dolatujesz na lotnisko, wsiadasz w autobus, kupujesz bilet w znanej cenie i z uśmiechem na twarzy wyruszasz w podróż.
Biała twarz na horyzoncie oznacza dla tubylców możliwość łatwego zarobku. Postawienie pierwszego kroku w tak egzotycznym kraju to egzamin z asertywności i umiejętności trzymania nerwów na wodzy. W momencie wokół ciebie pojawia się dwudziestu naganiaczy, którzy próbują wykorzystać twoje zmęczenie podróżą i wciskają ci „najlepszy”, „najszybszy” i przede wszystkim „najtańszy” przejazd, choćby na koniec świata. Zapewne zgodziliby się dowieźć wspomnianą wcześniej lodówkę nawet do Polski. Ze wszystkich stron słychać powtarzające się „Colombo/Negombo?”, „Tuk tuk sir!”, „Where are you going madame?”, ”No bus!”. Zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to tak wyglądało, ale nie mieliśmy pojęcia, że cwaniaczki będą za nami krążyć i nie odpuszczać nas na krok. Przez moment myśleliśmy, żeby przystać na ich ofertę, która opiewała na ponad 2500 LKR, czyli około 70 PLN. Biorąc pod uwagę średnie ceny na Sri Lance, była to jednak niebotyczna kwota, jak za tego typu usługę. Na szczęście, wiedzieliśmy o autobusie nr 187 kursującym pomiędzy lotniskiem a dworcem Colombo Fort. Nie znaliśmy jednak ceny przejazdu i tak naprawdę nie byliśmy pewni, czy owy autobus wciąż kursuje. Jak można się było spodziewać, każda zapytana osoba mówiła, że do miasta można się dostać jedynie tuk tukiem. Od początku założyliśmy sobie, że nie damy się naciągnąć i poświęciliśmy naprawdę sporo czasu na odnalezienie przystanku autobusowego. Warto dodać, że pierwsze przejście przez ulicę było dla nas nie lada wyzwaniem. Na ulicach panuje prawo dżungli – większy zawsze zwycięża. W praktyce dowiedzieliśmy się o tym przemierzając Sri Lankę lokalnymi autobusami, siejącymi postrach na jej krętych drogach.
Byliśmy z siebie niezwykle dumni, gdy okazało się, że wspomnianym autobusem możemy dostać się do centrum za 500 LKR od osoby. Jak się później okazało, i tak przepłaciliśmy pięciokrotnie… Prawdziwa cenna biletu wynosiła 100 LKR od osoby (2,7 PLN).
Kierowca autobusu posadził nas na honorowych miejscach tuż obok siebie. Siedziska były czymś pomiędzy taboretami kuchennymi a krzesełkami stadionowymi. Z dwoma plecakami na kolanach wyruszyliśmy w emocjonującą podróż. Dla kierowcy był to zapewne kolejny nudny dzień w pracy, który bezustannie umilał sobie pisaniem sms’ów i rozmawianiem przez komórkę. Nie musiał się specjalnie stresować, gdyż jako król dżungli nie było odważnych, by stanąć mu na drodze.
Jeśli droga jest dwupasmowa można być pewnym, że ustawią się przynajmniej trzy kolumny aut. Klakson używany jest z tą samą częstotliwością, co pedał gazu. Ku naszemu zdziwieniu, całkiem sprawnie dotarliśmy do miasta. Kierowca nawet nie musiał zatrzymywać się na przystankach, gdyż pasażerowie wyskakiwali z autobusu, gdy ten tylko zwalniał. Przeraziliśmy się na myśl, że taki manewr przyjdzie nam wykonać z dwoma plecakami. Widząc dworzec zaczęliśmy powoli się podnosić tak, jak reszta pasażerów autobusu. Kierowca zasygnalizował nam jednak, że jeszcze nie czas na wysiadanie, a facet zbierający kasę za bilety, zaczął zasuwać zasłony we wszystkich oknach autobusu. Wystraszyliśmy się nie na żarty i zaczęliśmy żegnać się ze swoimi nerkami. Zbyt pochopnie oceniliśmy sytuację, gdyż domniemani oprawcy postanowili podwieźć swych gości pod kasy biletowe, które znajdowały się z drugiej strony dworca. Ze względów bezpieczeństwa, zasadą, której ciągle się trzymamy jest to, że Asia zawsze wysiada pierwsza. Tym razem obyło się bez ofiar.
Dworzec okazał się kolejnym torem przeszkód. Byliśmy zdezorientowani, kiedy podchodząc do kasy biletowej, zostaliśmy odesłani z kwitkiem. Jak się później okazało, każde okienko kasy biletowej jest przyporządkowane do danej trasy, bądź czasem klasy pociągu. Okienka te mogą być porozrzucane po całym dworcu i na ogół otwierane są na 20 minut przed odjazdem pociągu. Szukając odpowiedniej kasy biletowej, znów ściągnęliśmy na siebie gromadę naciągaczy. Tym razem podjęli się bardziej wysublimowanej formy oszustwa, oferując program wycieczek spisany odręcznie w małym zeszyciku. Co najlepsze, oferta przetłumaczona była na wiele języków, w tym język polski. Naganiacze są na tyle sprytni, że próbują wzbudzić w tobie zaufanie pytając o kraj pochodzenia i następnie zachęcając do przejrzenia notatek. Zapewne wiąże się to z niemałą opłatą za rzekomą usługę, zważywszy na to, że tacy pseudo przewodnicy wyrastają z ziemi przy turystach, jak grzyby po deszczu. W takich momentach mieliśmy wrażenie, że się dusimy. To uczucie potęgował fakt, że tego dnia temperatura w Colombo była piekielna, a w połączeniu z bardzo dużą wilgotnością, miało się wrażenie, że powietrze da się pokroić nożem. Było naprawdę nieznośnie.
Szybko skończyła nam się woda, a mając przed sobą ponad 6 godzin jazdy pociągiem, musieliśmy uzupełnić nasze zapasy. Tylko jak nie dać się znowu oszukać? Czy lepiej zapytać się wprost o cenę, czy podejść z jakimś drobnym banknotem i liczyć na to, że się uda? Wybraliśmy pierwszą opcję. Po usłyszeniu niezadowalającej nas ceny postanowiliśmy zdezorientować sprzedawcę odchodząc od jego stanowiska. Chcieliśmy w ten sposób wybadać stosunek sprzedawców do obcokrajowców. Ostatecznie, nie udało nam się urwać nawet jednej rupii od ceny wyjściowej.
Jak zawsze podczas naszych wyjazdów, staramy się ciąć koszty na noclegach i transporcie. Początkowo mieliśmy podróżować pociągami trzeciej klasy. Szybko zmieniliśmy zdanie widząc tłumy ludzi wylewające się z wagonów drzwiami i oknami. Doszliśmy do wniosku, że z naszymi plecakami byłoby to zwyczajnie nierozsądne i niezwykle męczące. Skończyliśmy zatem z biletem drugiej klasy do Nanu Oya kosztującym 290 LKR (8 PLN).
Po wejściu do wagonu poczuliśmy się dość nieswojo. Byliśmy jedynymi białymi twarzami, więc wzrok wszystkich pasażerów był zwrócony właśnie na nas. Wagon okazał się niezłą norą! W środku panował ogromny zaduch i półmrok. Nie pomagały wiatraki przytwierdzone do sufitu. Usiedliśmy w najgorszym z możliwych miejsc. Na wprost nas siedziała starsza kobieta z wnuczkiem. Standardowo, jak to babcia, nie zapomniała o prowiancie na podróż. Co chwilę swoimi brudnymi paluchami karmiła wnusia rozciapanym naleśnikiem zawiniętym w szarą gazetę. Do tego, jak na złość, szyba w oknie, przy którym usiedliśmy, była pęknięta i aby nie rozleciała się do końca, została do połowy zasłonięta metalową żaluzją. W tym momencie było nam wszystko jedno. Jedynym prawdziwym problemem było ogromne zmęczenie, które nawarstwiło się przez dwie ostatnie noce w samolocie. Na tym etapie podróży nie byliśmy pewni, czego możemy się spodziewać po mieszkańcach Cejlonu. Widząc pootwierane na oścież drzwi i okna w wagonie, postanowiliśmy na zmianę pilnować naszego dobytku. Zamykając oczy mieliśmy tylko nadzieję, że nasze plecaki nie zmienią właściciela.
Obudził nas deszcz wlewający się przez pękniętą szybę. Pociąg był na tyle załadowany, że nie mogliśmy zmienić miejsc. Z pomocą jednego z pasażerów udało nam się rozpracować skomplikowany mechanizm służący do opuszczania metalowej rolety. Deszcz przestał się lać na siedzenie, jednak roleta kompletnie przesłoniła widok za oknem.
Od początku jednak zastanawialiśmy się, dlaczego korytarze przy drzwiach są najbardziej zatłoczone. Okazało się, że Lankijczycy upodobali sobie jazdę uczepiając się otwartych na oścież drzwi. Nie wiedzieliśmy, czy wynika to z wysokiej temperatury panującej wewnątrz pociągu, czy z braku rozrywek podczas długiej podróży. Z doświadczenia wiedząc, że najlepszych rozrywek, czy to jedzenia należy szukać tam, gdzie gromadzą się miejscowi, postanowiliśmy się do nich przyłączyć. Początkowo, nieco strachliwie, trzymając się pamiętających lepsze czasy uchwytów, wychyliliśmy się i w momencie wiedzieliśmy, że wybór Sri Lanki był strzałem w dziesiątkę. Do tej pory myśleliśmy, że nic nie jest w stanie pobić krajobrazu Nowej Zelandii. Nasze zaskoczenie było tym większe, że Colombo, w którym wylądowaliśmy, przypominało zatłoczoną i brudną norę.
Pociąg przejeżdżał przez małe wioski, wokół których roztaczał się widok na soczysto-zielone pola herbaciane. Na zboczach co i rusz można było dostrzec kobiety w ludowych strojach, zbierające plony.
Były to miejsca, do których turyści zapewne nie docierają zbyt często, bo gdy tylko pociąg przejeżdżał przez wioskę, wszystkie dzieci biegły w kierunku torów, żeby pomachać podróżującym.
Tak mijały kolejne godziny przerywane przez donośne głosy sprzedawców oferujących lokalne przysmaki zawinięte w liście bananowca. W pamięci szczególnie utkwiło nam irytujące po pewnym czasie zawołanie „Anansi, anansi!”.
Po wyjściu z pociągu w Nanu Oya, po raz kolejny zostaliśmy „zaatakowani” przez kierowców tuk tuków. Jeden z nich próbował nas przekonać, że przywiózł ludzi na pociąg i nie chce sam wracać do miasteczka, w którym mieliśmy nocować. Kiedy zauważaliśmy, że większość miejscowych zmierza w kierunku autobusu, postanowiliśmy podążyć za nimi. Wszyscy kierowcy tuk tuków wpadli w panikę, że stracą taki kąsek, jakim jest portfel białego turysty. Zaczęli krzyczeć, że za autobus zapłacimy 500 LKR, podczas gdy oni mogą nas zawieźć już za 300 LKR. Jak można się było domyśleć, bilet autobusowy kosztował 22 LKR.
Takim sposobem dostaliśmy się do Nuwara Eliya. Po wyjściu z autobusu, historia powtarza się po raz kolejny. Do kierowców tuk tuków przyłączają się naganiacze oferujący „najtańszy” nocleg w mieście. Zignorowaliśmy ich i zabraliśmy się za szukanie naszego hostelu. Poglądowy screenshot z Google Maps niewiele nam pomógł. Co chwilę próbowaliśmy dopytywać się miejscowych o drogę, lecz oni wskazywali nam przeciwne kierunki. Po godzinie dotarliśmy na wskazaną ulicę, jednak jedyne, co tam znaleźliśmy to cmentarz. Dopiero po pewnym czasie zauważyliśmy tablicę naszego guest house’u. Radości nie było końca. Wystarczyło tylko wdrapać się po stromej górce i wreszcie byliśmy na miejscu. Jak na „Hill View Guest Inn” przystało, widok był naprawdę zacny. W drzwiach przywitał nas przemiły jegomość zaaferowany goszczeniem białych turystów. Okazało się, że byliśmy jego jedynymi gośćmi. Jego angielski nie był zbyt dobry, jednak nadrabiał to swoim szerokim uśmiechem i potakiwaniem na wszystkie nasze pytania. Zaproponował nam obiad, ale już wcześniej ustaliliśmy, że wieczorem pochodzimy po mieście. Byliśmy bardzo głodni, więc od razu wyruszyliśmy do centrum. Nie przewidzieliśmy tego, jak wcześnie (bo już po 18) zapada zmrok, więc całą trasę wzdłuż ruchliwej drogi pokonaliśmy w zupełnych ciemnościach przy akompaniamencie klaksonów tuk tuków.
W centrum Nuwara Eliya byliśmy jedynymi białymi turystami, dlatego nie chcąc kręcić się zbyt długo po ciemku, postanowiliśmy wejść do pierwszego napotkanego baru o wymownej nazwie „Palladium”. Bez względu na stan upojenia lokalnym piwem Lion, wszystkie oczy zostały skierowane na nas. Kelner zaproponował nam pustą salę na trzecim poziomie restauracji. Pomyślał pewnie, że nie mamy ochoty przebywać z tubylcami. Jako że kulturę kraju najlepiej poznaje się przebywając z jego mieszkańcami, grzecznie przeprosiliśmy i wtopiliśmy się w tłum na niższym piętrze. Pierwszy posiłek w kraju uznaliśmy za udany, gdyż zapas Nifuroksazydu nie pomniejszył się o ani jedną tabletkę.
Po powrocie do hostelu, gospodarz przypomniał nam o czekającym nas nazajutrz śniadaniu i zapytał o plany na następny dzień. Gdy usłyszał, że chcemy wybrać się do parku narodowego Horton Plains, zaproponował, że zamówi dla nas tuk tuka, gdyż ze względu na krętą, górzystą drogę, nie dojeżdża tam publiczny transport. Umówiliśmy się na śniadanie o 5:30, wzięliśmy upragniony prysznic i zasnęliśmy, jak dzieci.
Niestety, nachalność osób w stosunku do turystów potrafi bardzo zniszczyć przyjemność z podróżowania ;/ Mam dokładnie takie same odczucia z moich wakacji w Egipcie gdzie na każdym kroku tubylcy próbowali nakłonić mnie za pomocą łamanej polszczyzny do zakupu wycieczki / pamiątek / wszystkiego… Irytujące i bardzo męczące ;/
Życzę więcej tych przyjemniejszych przygód! (-;
O ile na Sri Lance naciągacze byli bardzo sympatyczni w całych tych swoich „przedstawieniach”, to już w Tajlandii wiało bezczelnością i pogardą dla białych, z których ten kraj tak naprawdę żyje…
Ja też bym tak chciała! Pozdrawiam- ciocia Gosia.
Bardzo fajny artykuł. Podobne doświadczenia mam z innych stolic Azjatyckich (choć Kolombo to nie stolica, ale największe miasto Sri Lanki). Niestety podróżowanie ma i takie strony, gdy spotykamy się z natarczywością miejscowych, ale trzeba wykazać trochę zrozumienia — to kwestia większej zamożności Europejczyków. Warto przed podróżą przygotować się na to i nie traktować tego w kategorii lepiej/gorzej a po prostu inaczej niż w świecie, w którym poruszamy się na co dzień. Wszystkiego dobrego i udanych, pięknych podróży.