Ile razy w ciągu ośmiu godzin można usłyszeć tę samą propozycję od jednej osoby? Nasz rekord to 7. W zasadzie odejmując 5 godzin na sen, pytanie powinno brzmieć: Ile razy w ciągu trzech godzin można usłyszeć tę samą propozycję od jednej osoby? Nasz rekord nadal wynosi 7.

Kiedy wróciliśmy wieczorem do naszego zakaraluszonego hostelu, zagadał do nas facet pytając, czy mamy jakieś plany na kolejny dzień. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że planujemy zobaczyć Sigiriya Rock. Rozmówca zakasał rękawy, bo tak się zupełnie niespodziewanie złożyło, że był taksówkarzem. Wbił w nas ten przeszywający wzrok, wyczekując reakcji z tych w stylu: “O my szczęśliwcy!/Spadłeś nam z nieba!/Tyle wygrać!”. Doczekał się tylko: “A my jesteśmy programistami, miło było cię poznać” i poszliśmy na górę. Jak mawia klasyk – “Sometimes win, sometimes second” 😉 Nasz rozmówca jednak nie zamierzał tak łatwo odpuścić i zbity z tropu zaczął ratować sytuację wyjaśniając, że do słynnej skały nie dojedziemy żadnym transportem publicznym, ale on – człowiek szlachetny – chętnie nas tam zawiezie. W takich momentach opadają nam ręce – czy ci ludzie mają turystów za idiotów? Podczas całego wyjazdu okłamywano nas w żywe oczy setki razy i nie miało to miejsca tylko na Sri Lance, gdzie łatwo było to sobie wytłumaczyć panującą biedą, ale do takich sytuacji dochodziło również w luksusowym hotelu w Abu Dhabi, w którym przyszło nam spać. Jeśli ktoś sądzi, że jadąc na przysłowiowy “koniec świata” będziemy się zdawać na rady lokalsów, to nie jest przy zdrowych zmysłach. Pierwsze co robimy podejmując jakiekolwiek działania za granicą, to przewertowanie internetu, więc teksty w stylu “taxi only” działają na nas jak płachta na byka. Koleś był jednak uparty i usilnie wierzył, że uda mu się nas nabić w butelkę. Warował przy schodach non stop, ile razy byśmy nie przechodzili (za potrzebą trzeba było udać się na dół), tyle razy pytał, czy ma nas zawieźć do Sigiriya. Mamy podejrzenia, że spędził przy tych schodach całą noc, bo rano wciąż tam tkwił. Cóż, nadzieja matką głupich.

Aby dostać się z Kandy pod Sigiriya, trzeba zahaczyć o Dambulla, bo bezpośrednie połączenie nie istnieje. Cena biletu za przejechanie tych 85km to 100 rupii (~ 2.8zł). Na dworcu szybka przesiadka w autobus do Sigiriya i za 35 rupii (~ 1zł) możemy dojechać na miejsce. Tym samym autobusem jechały z nami kobiety z wielkimi kiściami bananów, z którymi wysiadały przy przydrożnych straganach, zaopatrując je w towar na cały dzień. Owe stragany spełniają funkcję naszych McDrive’ów, a zamiast niezdrowych kanapek kierowcy kupują po bananku – tanio i zdrowo. W trakcie jazdy można dostrzec w oddali majestatyczną górę, która już z tej odległości robi wrażenie.

sri lanka dambulla stragan owoce
sri lanka autobus kandy dambulla

Czym jest Sigiriya? Sigiriya to takie lankijskie Uluru i choć cała historia stojąca za tą skałą jest zupełnie inna od tej stojącej za australijskim kolosem, obie skały stanowią niejako wizytówkę danego kraju. Takie pocztówkowe widoczki. Zwana też Lwią Skałą z powodu wielkich kamiennych łap znajdujących się z jej północnej strony, wznosi się na wysokość 380m n.p.m. (180m od podstawy) i jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na szczycie można znaleźć jedne z najlepiej zachowanych ruin starożytnego pałacu/fortecy/klasztoru (niepotrzebne skreślić) – teorii jest wiele. Mniej więcej w połowie wysokości, ściany pokryte są licznymi freskami, a ciut niżej znajduje się Mirror Wall – Lustrzana Ściana, na której znaleźć można napisy wyryte przez odwiedzających w VIII wieku. Skałę otacza kompleks jednych z najstarszych ogrodów na świecie.

Około godziny 12 docieramy na miejsce. Autobus zatrzymuje się przy szutrowej drodze. Sirgiriya jest już naprawdę na wyciągnięcie ręki, wygląda równie imponująco jak na zdjęciach. O dziwo oprócz trójki Niemców, jesteśmy jedynymi białymi twarzami zmierzającymi do skały. Po przejściu paru metrów dopada nas natrętny kierowca tuk tuk’a (tak tak, oni są wszędzie), proponujący podwiezienie nas pod samą kasę biletową. Uparcie twierdzi, że do przejścia mamy ponad 3 kilometry. Tym razem nie zwracamy już nawet na niego uwagi i ruszamy pieszo. Wiedzieliśmy, ze Sigiriya otoczona jest parkami, więc nawet gdyby chciał nam dopłacić za tę podwózkę, nie bylibyśmy chętni. Temperatura tego dnia była jednak mordercza (niech nie zmyli Was długi rękaw u Asi – chroniła przed słońcem poparzone w Horton Plains ręce). Szybko zaczęliśmy szukać choćby skrawka cienia, aby schronić się przed palącym słońcem. Idąc za przykładem innych osób, postanowiliśmy zboczyć z wytyczonej ścieżki i iść brzegiem sadzawki, przy której rosły drzewa. W pewnym momencie przed oczami przebiegło nam coś na kształt ogromnego metrowego jaszczura. Narobił nam takiego stracha, że dalszą drogę pokonaliśmy pokornie w palącym słońcu.

sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala
sri lanka sigiriya sigirija lion rock woda

Cena biletów na Sigiriya Rock jest inna dla turystów i inna dla miejscowych – standard. Zapłaciliśmy po 3900 rupii (~110zł), podczas gdy dla lokalsów jest to jakieś 1.5zł (!!!) i udaliśmy się do bramek wejściowych. Warto wspomnieć, że biletów nie można kupić przy wejściu, a trzeba drałować specjalnie w głąb parku, po którym biegają zwariowane małpki. Gdyby nie one, byłaby to zupełna strata czasu. Mieliśmy złudną nadzieję, że na szczycie będziemy mogli polatać dronem, jednak zgodnie z naszymi przypuszczeniami strażnicy powiedzieli, że jest to niedozwolone. Ruszyliśmy więc w kierunku schodów. Wspinaczka nie była wymagająca, jednak czuliśmy w nogach wejście na Adam’s Peak poprzedniej nocy. W pewnych miejscach schody bardzo się korkowały, bo nieogarnięci rodzice kazali wystraszonym brzdącom wchodzić na własnych nóżkach, zamiast wziąć je na ręce i ulżyć zarówno maluchom, jak i znudzonym żółwim tempem turystom.

sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala ruiny
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala ruiny daleko od domu
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala ruiny freski
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala ruiny freski

Po dotarciu na szczyt powitał nas miły, chłodny wiaterek, a naszym oczom ukazał się piękny widok roztaczający się ze skały. Sam szczyt ze znajdującymi się na nim ruinami przypomina takie mini Machu Picchu. Obeszliśmy cały kompleks w kilka minut, ale nie chcąc tak szybko schodzić na dół usiedliśmy na murku, aby podelektować się widokiem i wtedy się zaczęło… Wycieczka szkolna kontra my – “złotowłosi”. Nieważne, że przyjechali pewnie z jakąś biedną panią od historii łudzącą się, że uczniowie połkną bakcyla archeologii. Oni co najwyżej połknęli bakcyla przymierzania naszych okularów przeciwsłonecznych. To był szał. Zdjęciom i przybijaniem piątek nie było końca. Wspominamy tę sytuację z uśmiechem na twarzy, dzieciaki naprawdę były przesympatyczne 🙂

sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala ruiny cytadela na szczycie
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala ruiny widok ze szczytu
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala cytadela na szczycie
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala cytadela na szczycie wycieczka
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala cytadela na szczycie wycieczka szkolna asia
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala cytadela na szczycie wycieczka szkolna asia
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala cytadela na szczycie wycieczka szkolna
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala cytadela na szczycie uscisk dloni

Pokrzątaliśmy się jeszcze przez jakąś godzinę po ruinach i postanowiliśmy schodzić. Byliśmy wtedy świadkami niesamowitego zjawiska – na zboczu tuż przy schodach pojawiły się dziesiątki małp, które niezwykle zwinnie zbiegały z niemal pionowego urwiska. U niektórych można było dostrzec uczepione brzuszków maleństwa, które wydawały się być bardzo rozbawione tym “domowej roboty rollercoaster’em” 🙂

sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala malpy
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala malpy
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala jaszczurka

Na schodach zaczepił nas jeden z chłopczyków z kolejnej szkolnej wycieczki. Był bardzo grzeczny i miły i świetnie mówił po angielsku. Był bardzo dociekliwy, jakby przeprowadzał z nami wywiad. Powiedział, że bardzo mu się podobają nasze imiona, a później przedstawił nam wszystkich swoich kolegów. Każdy z nich podchodził po kolei i podawał rękę mówiąc “Nice to meet you!”. Asia została skomplementowana przez chłopaków za wszystkie czasy! Nasz mały rozmówca co chwilę konsultował pytania ze swoją grupą i wracał z nową porcją. Już pod koniec trochę nieśmiało zapytał ”Are you lovers?” i kiedy ze śmiechem odpowiedzieliśmy, że tak spojrzał ze smutkiem na Marka, pożegnał się i odszedł 😀  Pomachaliśmy całej grupce na odchodne i udaliśmy się w stronę wyjścia.

Z Sigiriya można wydostać się dwoma wyjściami: tym, przez które się wchodziło i wyjściem “dla turystów”. To drugie, jak można się spodziewać, prowadzi przez stragany z pamiątkami, jednak sprzedawcy, którzy przez całe dnie sterczą w palącym słońcu, nie są w ogóle natrętni – tkwią w swoistym letargu. Również to miejsce upodobały sobie śmieszne małpki, które stanowią zapewne większą atrakcje niż wszechobecne pamiątki.

Kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się parking. Tego dnia był dość pusty, nie było żadnej ochrony, powietrze stało w miejscu, a na dodatek roztaczał się z stamtąd wspaniały widok na skałę. Była to świetna okazja, aby polatać dronem i przy okazji nagrać dobry materiał. Podekscytowani wyjęliśmy “helikopterek” i śmigła i wpadliśmy w szał… Dlaczego akurat dzisiaj?! Zapomnieliśmy zabrać specjalnego śrubokręta, który nosiliśmy ze sobą zawsze i wszędzie. Zezłościliśmy się jeszcze bardziej, kiedy kilka dni później okazało się, że śrubokręt jest zbędny i na upartego można zamontować śmigła bez jego użycia. Cóż, jak pech to pech…

Od głównej drogi dzieliło nas 300 metrów, kiedy zobaczyliśmy, że stoi tam już autobus. Na początku, jak na osoby mające styczność z łódzkim MPK przystało, chcieliśmy zerwać się do biegu, aby tylko kierowca nie odjechał bez nas, zmuszając nas tym samym do nie-wiadomo-jak-długiego czekania na kolejny transport. Po chwili jednak pomyśleliśmy sobie tak: autobus nie wygląda na załadowany, w zasięgu wzroku nie widać ani jednego człowieka, idziemy od strony wyjścia z Sigiriya i jesteśmy biali. Kierowca na milion procent patrzył się w naszym kierunku i nie ma absolutnie żadnej możliwości, aby odjechał, celowo przepuszczając taki kąsek. Szliśmy zatem wolno, aby nie pomyślał sobie, że nam się wybitnie śpieszy i nie zaproponował dojazdu za 2 razy większą cenę. Nasz plan poskutkował i bilety kupiliśmy za takie same pieniądze, jak wcześniej w przeciwną stronę.

Jazda autobusem nie zapowiadała się wybitnie ciekawie, więc oczy samoczynnie zaczęły nam się zamykać. Znacie ten stan, kiedy jesteście bardzo zmęczeni, ale nie do końca możecie uciąć sobie drzemkę, bo trzeba pilnować, gdzie wysiąść? Dokładnie w takim stanie się znajdowaliśmy, kiedy leniwie patrząc za okno zobaczyliśmy wielkie szare cielsko poruszające się majestatycznie przeciwnym pasem z parą ludzi na grzbiecie. Na Sri Lance, jak widać, nie wyrywa się dziewczyn na auta, a na słonie – co kraj to obyczaj! Po drodze mijaliśmy sporo “kawaljerów”, którzy zapewne szykowali się na randkę, starannie myjąc swoje fury marki “słoń” w strumykach. Abstrakcja 😀

sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala malpy
sri lanka sigiriya sigirija lion rock lwia skala slon

Po niedługiej podróży dojechaliśmy z powrotem do Dambulla. Jeszcze w Polsce planowaliśmy zwiedzić tam zespół świątyń w jaskiniach, gdzie znajduje się ponad 1500 wizerunków Buddy, jednak po pierwsze było już dość późno, po drugie wejściówki były drogie, a po trzecie stwierdziliśmy, że ani nas to grzeje ani ziębi. Postanowiliśmy więc zapakować się w autobus do Kandy. Szukając odpowiedniego przystanku natknęliśmy się na stragan ze smacznie wyglądającymi bułkami, które zajadał każdy wokół. Sprzedawca poinformował nas, że bułki są nadziane jajkiem. Nie do końca wyobrażaliśmy sobie, czym jest bułka “nadziana jajkiem”, jednak Asia namówiła zawsze sceptycznie nastawionego do takich wynalazków Marka. Powiedzenie “nie ufaj kobiecie” pasuje tutaj idealnie, ale o tym mieliśmy się przekonać kolejnego dnia 😛

Autobus do Kandy złapaliśmy zupełnie przypadkowo. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest przystanek, dlatego mając już trochę więcej odwagi niż na początku wyjazdu, machnęliśmy na pierwszy lepszy załadowany pojazd i wskoczyliśmy do środka. Trafiliśmy idealnie, bo zmierzał w pożądanym przez nas kierunku. Wspominaliśmy wcześniej o ścisku w autobusach, ale tym razem była to już przesada. Asi mniej więcej w połowie drogi udało się usiąść, bo zwolniło się jedno miejsce, ale Marek przez 2.5 godziny jechał jak sardynka w puszce. Nie było nawet jak przekręcić nogi, aby zmienić pozycję, w której zdrętwiało już wszystko, co było do zdrętwienia. Jakby tego było mało, po każdym przystanku przez cały autobus przeciskał się naganiacz, który zbierał pieniądze od nowych pasażerów. Nie mamy pojęcia, jak mu się to udawało, ale jedno jest pewne – człowiek ważący powyżej 50kg nie byłby w stanie wykonywać tego zawodu.

Po dojechaniu do Kandy udaliśmy się drugi raz z rzędu w to samo miejsce na smażony makaron z warzywami. Tym razem Marek zamówił w ciemno makaron singapurski, który okazał się piekielnie ostry. Zjadł go bez zająknięcia, po całym dniu głodowania, a na deser “wciągnął” kupioną w Dambulli bułkę “nadzianą jajkiem”, która jajka chyba nigdy nie widziała, za to była równie pikantna, jak makaron.

Wróciliśmy do naszego syfiastego “hostelu roku 2014” i chcąc wrzucić wreszcie coś na bloga, usiedliśmy przy laptopie na patio, bo tylko tam mieliśmy dostęp do internetu. Zapytaliśmy pracownika recepcji, czy istnieje jakaś szansa, żebyśmy podpięli się do prądu, na co ten po chwili wahania odrzekł, że nie ma problemu i zaczął przepinać kable za telewizorem, czym spowodował krótkotrwałą awarię w dostawie prądu i egipskie ciemności w całym hostelu. Finalnie udało mu się zrobić dla nas miejsce w jednym z gniazdek. Tym samym ściągnęliśmy na siebie uwagę dwóch mężczyzn siedzących przy stoliku obok. Zaczęło się od standardowych pytań, skąd jesteśmy, jak nam się podoba na Sri Lance i ile czasu tu zostaniemy. Przez chwilę byliśmy sceptycznie nastawieni do całej pogadanki, bo najbardziej rozgadany mężczyzna miał przyklejony tak promienny uśmiech, że tylko czekaliśmy aż będzie nas chciał na coś naciąć. Okazało się, że jest on właścicielem hostelu i kiedy po spytaniu nas, ile mamy lat Asia odpowiedziała, że w zasadzie to za 2 godziny skończy 24, zawołał kelnera i zamówił po piwku “Lion” na jego koszt. Wywiązała się naprawdę bardzo ciekawa rozmowa, podczas której między innymi dowiedzieliśmy się, że Polska zakwalifikowała się do finałów Eurowizji. Bardzo nas rozbawiło to, że mężczyźni byli bardzo podekscytowani tym faktem, przecież Sri Lance do Europy nie po drodze. Drugi z mężczyzn był znajomym właściciela i przebywał właśnie w Kandy w celach służbowych. Okazało się, że przez kilka lat mieszkał w Londynie, a później w Brisbane w Australii. Oboje wiedzieli bardzo dużo o Polsce, co było niezwykle miłe, ale też zaskakujące. Od początku pobytu na Sri Lance byliśmy niezwykle zaskoczeni powszechną znajomością angielskiego, o co nie omieszkaliśmy zapytać naszych nowo poznanych znajomych. Okazało się, że jest to pomocniczy język urzędowy, a jeszcze nie tak dawno, bo przed 1948 rokiem, sama Sri Lanka była kolonią brytyjską. Rozmawialiśmy też o tsunami sprzed 11 lat, o którym słyszał chyba każdy na świecie (słynne „Pokonamy falę”). Miało ono miejsce 26 grudnia 2004 roku i było wywołane trzęsieniem ziemi na Oceanie Indyjskim. Było to czwarte najsilniejsze trzęsienie ziemi od 1900 roku (od kiedy prowadzone są obserwacje sejsmologiczne). Trzęsienie ziemi wywołało fale tsunami, które dotarły do wybrzeży Indonezji, Azji Południowo-Wschodniej, a także Afryki. Najbardziej poszkodowane były Indonezja, Sri Lanka, Indie i Tajlandia. W tragedii zginęło co najmniej 294 tysiące ludzi, a kilka milionów straciło dach nad głową. Właściciel hostelu opowiadał, że Sri Lanka nie podniosła się do tej pory po tej tragedii. Ucierpiał na tym nawet klimat. Podobno temperatura w Kandy nigdy nie przekraczała 30° Celsjusza, jednak po tsunami podniosła się ona o kilka stopni.

Rozmawiało się nam naprawdę świetnie, jednak powoli trzeba było się zbierać do spania. Kolejnego dnia planowaliśmy udać się do sierocińca dla słoni, a później pojechać prosto na lotnisko, bo o 1 nad ranem mieliśmy samolot do Tajlandii. Na odchodne spytaliśmy jeszcze mężczyzn, czy wiedzą, jak najłatwiej dostać się z Colombo na lotnisko transportem publicznym. Powiedzieli, że powinniśmy złapać stamtąd kolejny pociąg do małej miejscowości Katunayake, która znajduje się tuż przy lotnisku. Podziękowaliśmy za porady i świetną rozmowę i udaliśmy się do swojego pokoju. Zanim udało nam się dokończyć post i wybrać zdjęcia, zrobiła się 3 nad ranem. Wzięliśmy tylko szybki prysznic i usnęliśmy z myślą, że to już nasza ostatnia noc na Sri Lance.

Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasz zapas Nifuroksazydu zostanie mocno nadszarpnięty kolejnego dnia, a wycieczka do sierocińca słoni stanie pod znakiem zapytania.

5 2 votes
Article Rating