– Musicie wykupić dodatkowe miejsca na swój bagaż – rzucił od niechcenia kierowca niemalże pustego autobusu z Nuwara Eliya do Hatton.
Spojrzeliśmy po sobie – “Chyba żart. Ma być tanio, a nie wygodnie!”. Zajęliśmy miejsca, a duże i małe plecaki położyliśmy sobie na kolanach. Podróż miała trwać zaledwie 2 godziny, co to dla nas! Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że autobus wypełni się do granic możliwości. Drzwi stoją wiecznie otworem, nikomu nie przeszkadza wszechobecny ścisk i notoryczne obrywanie czyimś łokciem. W przeciwieństwie do polskich pasażerek w podeszłym wieku, Lankijskim Grażynom torby się nie męczą, bo i jak miałyby się zmęczyć – wszystko lewituje ściskane przez ciała współpasażerów. To były bardzo długie dwie godziny…

Po dojechaniu do Hatton zaczęliśmy rozglądać się za autobusem do Dalhousie. Nie było łatwo przecisnąć się przez plac dworca, gdzie na powierzchni parudziesięciu m2 próbowały mijać się 4 autobusy. Nie znalazłszy żadnego autobusu z tabliczką “Dalhouse”, musieliśmy zdać się na łaskę naganiacza. Słysząc standardowe pytanie – “Where are you going, Sir?” – wiedzieliśmy, że za 5 minut będziemy już w drodze do Dalhousie. A co można zrobić w przeciągu 5 minut? Jak to co – zebrać tłum pasażerów, odpalić auto metalowym prętem oraz napełnić przeźroczystym płynem szklaną butelkę po wódce. Nabraliśmy pewnych obaw, czy nasz szalony kierowca z kompletem pasażerów na pokładzie i autobusem z wynikiem 0 gwiazdek w testach NCAP to aby na pewno dobre połączenie.

sri lanka autobus
sri lanka autobus awaria

W trakcie tej przejażdżki po raz pierwszy tak naprawdę baliśmy się o swoje życie. Siedząc na wysokości kierowcy, na fotelach skierowanych bokiem do kierunku jazdy, widząc z jaką prędkością nasz szalony szofer pokonuje kręte drogi i wyprzedza inne samochody we wszelkich możliwych konfiguracjach: na ciągłej linii, na zakręcie, pod górę, byliśmy pewni, że skończymy na dnie urwiska i po paru dniach ktoś na dworcu autobusowym skojarzy, że brakuje jednej maszyny z piekła rodem. Wyobraźcie sobie sytuację, w której kierowca autobusu na drodze niewiele szerszej niż jeden pas ruchu pędzi na zderzenie czołowe, następnie zjeżdża z pełną prędkością na “pobocze” i po chwili ciśnie dalej. Każdy normalny człowiek widząc zakręt pod kątem 90 stopni zaczyna zwalniać i bierze pod uwagę to, że po przeciwnym pasie może jechać inny samochód. Na Sri Lance natomiast, kierowcy autobusów jedynie oznajmiają klaksonem innym uczestnikom ruchu, że się zbliżają i że najbezpieczniejszym dla nich rozwiązaniem będzie zejście im z drogi.

Szczytem wszystkiego była długa prosta, na której nasz kierowca planował chyba wysunąć skrzydła w autobusie i odlecieć, by jeszcze szybciej pokonać drogę. Na drodze stanął mu jednak patrol policji, który bez wahania wlepił mu mandat. Niezrażony Lankijczyk szybko wskoczył do autobusu i przyspieszył jeszcze bardziej, by nadrobić stracony czas. Po pewnym czasie zahamował na samym środku skrzyżowania jakiejś wiochy zabitej dechami tak gwałtowanie, że prawie wybiliśmy szyby naszymi głowami i zaczął żywo wskazywać na mężczyznę wyłaniającego się z ciemności i zbliżającego do autobusu. Zrobiło się zamieszanie, bliżej siedzący pasażerowie zaczęli wynosić nasze bagaże na zewnątrz i kazali nam wychodzić w pośpiechu. Facet, na którego wcześniej wskazywał kierowca kazał nam szybko iść za nim w stronę stojącego dalej busa. Byliśmy kompletnie zdezorientowani. Dochodziła 21, a na Sri Lance to już ciemna noc. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy i czy w ogóle przez ten cały czas jechaliśmy w kierunku Dalhousie. Po dojściu do zatłoczonego busa, pasażerowie złapali nasze bagaże i z zadowoleniem położyli je sobie na kolanach, a nas wepchnęli do środka. Wszystko bez słowa wyjaśnienia. Zdawali się być bardzo rozbawieni naszymi minami. Na szczęście, jeden z nich się ulitował i poinformował nas, że poprzedni autobus nie dojeżdża do samego Dalhousie i kierowca spieszył się tak, aby zdążyć podwieźć nas na ostatniego tego dnia busa! Po raz kolejny byliśmy w szoku – znów odczytaliśmy ogromną uczynność jako zamach na nasze życie. To śmieszne, że dla nas białych ludzi, bezinteresowna pomoc drugiego człowieka jest tak abstrakcyjna, że odbieramy ją jako wrogość wymierzoną przeciw nam.

Po kilkudziesięciu minutach jazdy wypchanym do granic bólu busem, zatrzymaliśmy się przy hostelu, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy sobie pokój. Przed hostelem czekała już na nas córka gospodyni. Poinformowała nas, że możemy spać w droższym pokoju bez żadnej dopłaty, gdyż i tak jest wolny. Wejście do pokoju prowadziło przez taras i to, co uderzyło nas na samym wstępie to niesamowity hałas, którego źródłem były wszędobylskie owady. Niestety, była już ciemna noc i widok, jaki roztaczał się z tarasu miał nas powalić na kolana dopiero kolejnego dnia. Umieraliśmy z głodu, więc z ochotą zgodziliśmy się wykupić bardzo korzystny cenowo pakiet kolacja + śniadanie + picie za jedyne 1000 rupii (~28zł).

Wiedzieliśmy, że na Adam’s Peak wyrusza się o godzinie 2:30 w nocy, ale tak naprawdę nie zdawaliśmy sobie sprawy którędy prowadzi droga na szczyt. Nasza gospodyni zapytała nas czy chcemy wypożyczyć latarki, gdyż droga na szczyt prowadzi w absolutnych ciemnościach. Byliśmy przygotowani na taką ewentualność i grzecznie podziękowaliśmy. Gospodyni zaleciła nam zabranie kurtek przeciwdeszczowych, gdyż prognozowano niezłą ulewę w nocy. Dwie sprawy cały czas nie dawały nam spokoju – jak damy radę wstać o 2:30 w nocy po 3 godzinach snu oraz jak w tych przeklętych ciemnościach znaleźć początek szlaku na górę 🙂 Czas na szybki prysznic i do spania. A nie! Przecież trzeba jeszcze zabezpieczyć plecaki i owinąć się w moskitiery, żeby żadne robactwo nas nie dopadło, a tego jak wiadomo nie brakowało. Nie do końca pomagały siatki w oknach i raz na jakiś czas do pokoju wlatywał jakiś bombowiec napędzający nam trochę strachu.

sri lanka adams peak trekking noc
sri lanka achinika holiday inn hostel jedzenie

Budzik zaczyna grać o 2:30. Znowu ta sama melodia. Może by tak nacisnąć drzemkę i jeszcze pospać pięć minutek? Oj, tak bardzo nie chce się iść do pracy… A nie! Przecież jesteśmy na Sri Lance i wyruszamy w góry 🙂 Zrywamy się z łóżka, szybkie pakowanie, czołówki na głowę, bluzy i kurtki na siebie, baton na drogę. Czas wyruszać. Wiedzieliśmy jedynie, że po wyjściu z hostelu musimy udać się w lewą stronę i odnaleźć schody, aby trafić na szlak.

Po otwarciu drzwi przywitał nas deszcz i czarna noc. Zgodnie ze wskazówką, udaliśmy się w lewo w poszukiwaniu początku szlaku, nie wiedzieliśmy jednak, jak daleko znajduje się on od hostelu. Pierwsze kilkaset metrów szliśmy drogą otoczoną lasem, aż dotarliśmy do centrum miasteczka, które o tej porze wyglądało upiornie. Drewniane chatki, w ani jednym oknie nie paliło się światło, skrzypienie drzwi poruszanych przez wiatr, odgłos kropli deszczu uderzających o blaszane dachy i co jakiś czas ujadanie psa. Dołączając do tego światło czołówek – sceneria wyjęta z horroru. Krążyliśmy ładnych parę minut, aż wreszcie zauważyliśmy początek szlaku. Od tego miejsca, mieliśmy do pokonania ~5200 stopni (źródła podają różną liczbę od 5000 do 5500), aby dostać się na szczyt.

Warto byłoby wspomnieć, o co chodzi z tym całym Szczytem Adama. Ten piąty co do wielkości szczyt na Sri Lance, zwany również Sri Pada, liczy 2243 metry n.p.m. i jest uważany za święty przez wyznawców wielu religii. 1.5-metrowe wgłębienie znajdujące się w wierzchołku góry uznawane jest za odbicie stopy Shivy (przez hinduistów), Buddy (przez buddystów), Adama (przez chrześcijan oraz muzułmanów). Od grudnia do maja trwa sezon pielgrzymkowy na wzgórze. Wtedy też szlak jest oświetlony i odwiedza go tak dużo pielgrzymów, że zdarza im się stać w korku na trasie! Na szczęście, razem z nami tej nocy szczyt zdobywało maksymalnie 15 innych osób, a jedynym oświetleniem było światło naszych czołówek, przez co klimat całego wejścia był niezwykle magiczny.

Początek wędrówki zaczął się bardzo spokojnie. Zazwyczaj były to 2-3 schodki i kilka metrów płaskiej powierzchni. Mijaliśmy co chwilę różnorakie posągi Buddy, kapliczki, ozdobne bramy i inne pokaźnych rozmiarów dewocjonalia. Po pewnym czasie, ku naszemu zdziwieniu, zauważyliśmy dwóch mnichów odprawiających jakieś modły przy jednej z kapliczek. Jak tylko nas ujrzeli, ruszyli szybko w naszym kierunku z zamiarem założenia nam jakichś sznurków na rękę, które miały odstraszyć złe moce i chronić nas podczas zdobywania góry. Wyczuwając podstęp, podziękowaliśmy za te urocze bransolety i namawiani przez trzeciego z mnichów, który wyskoczył ni z gruchy ni z pietruchy zza pleców zszokowanych naszą iście heretycką odmową kolegów, postanowiliśmy wpisać się do księgi gości. Wypełniamy kolejne rubryki: date, name, country, donation… DONEJSZJON?! Na co my mamy niby dawać tę donację? Na to, żeby oni codziennie odprawiali ten teatrzyk i zbierali kasę od innych turystów? Patrzymy na wpisy wyżej: jakaś Niemka dała 2500 rupii (~70zł), Hiszpan 2000 rupii (~55zł). No tak się nie będziemy bawić. Jak na prawdziwych Polaków przystało, zostawiliśmy po 100 rupii (~3zł), żeby chłopakom nie było przykro – w końcu ubrali się w te szałowe pomarańczowe suknie z figlarnie odsłoniętym ramieniem, a na dworze zimno, deszcz i wieje. Po ich minach wywnioskowaliśmy, że nie odstraszą dla nas złych mocy 🙁 Po kilkunastu minutach marszu déjà vu – na odgłos kroków, zza blatu stojącego w szopie tuż przy szlaku wyłania się kolejny “wielebny” z wyciągniętymi dłońmi, lecz tym razem bez etnicznej bransoletki, a bardziej na poważnie, bo ma w garści jakąś tajemną maść, którą pragnie wetrzeć w nasze czoła. Zdradził nam w tajemnicy, że maść ta nazywa się “donejszjon”, przynajmniej tak nam się wydaje, bo powtarzał tylko to jedno słowo 🙂 Pozdrowiliśmy go i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Od tego momentu jakiekolwiek chatki pojawiały się sporadycznie. Widzieliśmy tylko czerń i kilka metrów schodów oświetlonych przez światło czołówki. Niesamowite było to, że od samego początku otaczała nas cała gama przeróżnych dźwięków. Słyszeliśmy wodę, jakby tuż obok znajdowały się ogromne wodospady lub wartkie potoki, nie mogliśmy jednak nic dostrzec. Próbując oświetlić teren tuż poza szlakiem nie widzieliśmy nic oprócz ciemności. Oznaczało to tylko jedno – strome zbocza.

Po pewnym czasie dotarliśmy do dość sporego placyku, na którym stała bardzo ładnie oświetlona świątynia. Pokręciliśmy się przez chwilę, pstryknęliśmy kilka zdjęć i stwierdziliśmy, że nie warto tracić teraz czasu na kontemplację, tym bardziej, że leje deszcz, bo i tak będziemy schodzić tą samą trasą. Pomijając szukanie samego początku szlaku, był to jedyny moment, w którym zwyczajnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę mamy iść. Było wiele różnych dróg, z których żadna nie wyglądała na tę poprawną. Podczas kręcenia się po placyku w poszukiwaniu dalszej drogi, zauważyliśmy jakąś postać idącą w naszą stronę. Ciężko było poznać, kto to taki, bo celował latarką wprost na nas, pozostając tym samym w cieniu. Byliśmy pewni, że to jakiś turysta, który właśnie nas dogonił, jednak byliśmy w błędzie. Był to mnich – taki prawdziwy, najprawdopodobniej opiekował się świątynią. Wskazał nam dalszą drogę dodając, że wszyscy turyści są w kropce w tym samym miejscu, pożyczył bezpiecznej wędrówki i oddalił się nie wspominając ani słowem o żadnym “donejszjon” 🙂

sri lanka adams peak trekking posag
sri lanka adams peak trekking noc
sri lanka adams peak trekking posag

Od tej pory zaczęła się prawdziwa przeprawa. Były już tylko ciemność, deszcz, szum tajemniczej wody i schody, te cholerne schody. Najgorsze było to, że każdy stopień był innej wysokości, od 5cm po wysokość kolana. Mięśnie wręcz paliły, ale że z naszą kondycją nie jest najgorzej, zatrzymywaliśmy się tylko na łyk wody i napieraliśmy dalej. Mniej więcej na tej wysokości minęły nas dwie damy, które stwierdziły, że dość tego cyrku i zawracają. Byliśmy zdziwieni, bo strój na wyjście w góry miały iście termoaktywny – krótkie spodenki, T-shirt i japonki, więc na pewno się nie przegrzały. Bransolety uwiązane na rękach miały, więc złe moce też nie powinny im przeszkadzać. Może po prostu problemem było złe światło, a raczej jego brak podczas prób zrobienia krejzi foci na Instagram 🙂 Powoli zaczęliśmy wyprzedzać coraz to więcej osób, ale wciąż nie mieliśmy pojęcia, ile jeszcze zostało do szczytu. Im wyżej byliśmy, tym zimniej się robiło i tym stopnie stawały się wyższe, a podejście bardziej strome. Ostatnie pół godziny wspinaczki to półmetrowe stopnie na zboczu nachylonym niemal pionowo. Gdyby nie barierka umieszczona właśnie na tym odcinku, nie byłoby trudno o odpadnięcie do tyłu.

e na zimnie dobiegło końca, ochoczo ruszyliśmy do wejścia. Nasz zapał ostudzony został w momencie, kiedy usłyszeliśmy przeklęte “no shoes”. O ile ściąganie butów przed wejściem do świątyń buddyjskich jest standardem, o tyle przy takiej pogodzie nie uśmiechało nam się paradowanie boso po błocie. Wiedzieliśmy, że czeka nas długa droga powrotna i że ewentualna choroba może nam pokrzyżować resztę planów.

sri lanka adams peak posag slon

Przewodniki podają, że potrzeba 3-4 godzin na dotarcie na szczyt. Nam udało się to w 2.5 godziny. Na górze przywitał nas niewyobrażalny smród wydostający się zapewne ze znajdującej się tam toalety. Nie był to nawet poziom toi-toi’a, przez którego przewinął się tłum podpitych kibiców, to była tykająca bomba. Możemy się założyć, że gdyby ktoś odpalił tam zapałkę, całe Adam’s Peak wystrzeliłoby w powietrze.

Tuż pod szczytem zastaliśmy już grupkę ludzi, którzy chronili się przed zimnem między znajdującymi się tam budynkami. Zastanawiało nas, dlaczego wszyscy tłoczą się kilka schodków od rzeczywistego wierzchołka. Okazało się, że jest on otoczony bramą, która otwierana jest dopiero o 5:30 nad ranem. Przyłączyliśmy się więc do grupki oczekujących, bowiem do otwarcia zostało nam jakieś pół godziny. Okropnie żałowaliśmy, że nie zabraliśmy suchych koszulek na zmianę, gdyż byliśmy cali przemoczeni i smagani wiatrem myśleliśmy, że zamienimy się w sople lodu. Zziębnięty wydawał się również piesio kręcący się pośród oczekujących na otwarcie świątyni. Chętnie zjadał wszystko czym dzielili się z nim turyści.

Wspominaliśmy coś o mgle na szczycie? Już nawet nie mamy siły o tym mówić. Spójrzcie na zdjęcie poniżej. Trzeba było jednak wziąć te bransolety i dać więcej tego “donejszjon” 🙂

Po pewnym czasie pojawił się odźwierny i zaprosił nas do środka. Szczęśliwi, że oczekiwani

sri lanka adams peak trekking wioska szczyt
sri lanka adams peak wioska szczyt
sri lanka adams peak szczyt swiatynia mgla

Pewnie się zastanawiacie dlaczego wspinaczkę na Adam’s peak rozpoczyna się o tak nieludzkiej porze. Otóż, powodów jest kilka. Ten oczywisty to chęć uniknięcia gorąca. Ten mniej oczywisty to zobaczenie niesamowitego zjawiska jakim jest cień w kształcie idealnego trójkąta równoramiennego rzucany przez górę podczas wschodu słońca. Przy mgle, jaka zastała nas na szczycie, nie mieliśmy szans na ujrzenie czegokolwiek, tym bardziej żadnego cienia. Gorąca co prawda uniknęliśmy, ale tylko w 50 procentach, bo jak się później okazało, w drodze powrotnej słońce dogrzało nas ze zdwojoną siłą.

Zniechęceni wymogiem zdjęcia obuwia, jak zresztą 70% innych osób, postanowiliśmy udać się w drogę powrotną. Od pierwszych kroków wiedzieliśmy, że będzie trudniej niż podczas wspinaczki. Asi po raz kolejny odezwała się kontuzja kolana, którą złapała podczas półmaratonu w Amsterdamie w październiku 2014, więc perspektywa pokonania ponad 5000 schodów nie napawała optymizmem. Z każdym kolejnym krokiem noga, na której opierał się ciężar ciała, zaczynała drżeć coraz mocniej. W pewnych momentach było to nawet śmieszne, bo nie mogliśmy zapanować nad tym zmęczeniem mięśni.

Zaczęło się powoli przejaśniać i im niżej schodziliśmy, tym bardziej zszokowani byliśmy widokami, które ukazywały się naszym oczom. Idąc pod górę w zupełnych ciemnościach, nie mieliśmy pojęcia, jak piękne tereny nas otaczają. Olbrzymie, lśniące urwiska, wodospady, bujna roślinność powaliły nas na kolana. Mieliśmy również wspaniałych przewodników – dwa pieski, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Schodziły na odległość jakichś 10 metrów pod nami, zatrzymywały się i czekały, aż je dogonimy i tak w kółko przez parędziesiąt minut. Nic dziwnego, że chciały się pochwalić tak spektakularnymi widokami!

sri lanka adams peak cien szczyt
sri lanka adams peak trekking droga powrotna daleko od domu
sri lanka adams peak trekking droga powrotna schody
sri lanka adams peak trekking droga powrotna pies

Pochłonięci podziwianiem otoczenia i zarazem zaskoczeni pięknem przyrody, jaka nas otaczała, szybko wypiliśmy cały zapas wody, jaki ze sobą zabraliśmy. Nie sądziliśmy, że za chwilę zrobi się gorąco nie do wytrzymania. Ten gorąc w połączeniu z bardzo małą ilością snu, dużym wysiłkiem i zbyt małą ilością płynu, doskwierał nam coraz bardziej z każdym kolejnym schodkiem. Przez ostatnie pół godziny Asia szła już, jak w amoku. Rozkojarzenie, notoryczne potknięcia i ogólne osłabienie były pierwszymi oznakami odwodnienia. Kiedy dotarliśmy do końca szlaku, w pierwszym napotkanym sklepie kupiliśmy wodę i wypiliśmy po całej butelce litrowej duszkiem, na raz. Odżyliśmy momentalnie, pozostało tylko dojść do hostelu na drżących od ciągłego obciążenia nogach.

sri lanka adams peak trekking widok
sri lanka adams peak trekking widok daleko od domu
sri lanka adams peak trekking widok szczyt
sri lanka adams peak trekking wodospad asia
sri lanka adams peak swiatynia wioska
sri lanka adams peak trekking wioska
sri lanka adams peak trekking tragaz
sri lanka adams peak trekking wodospad
sri lanka adams peak trekking marek

Po dotarciu do hostelu, kolejny raz przetarliśmy oczy z wrażenia. Wreszcie ujrzeliśmy, jaki widok roztacza się z naszego tarasu. Przyglądaliśmy się tej soczystej zieleni wzgórz jak urzeczeni. Wzięliśmy upragniony prysznic i udaliśmy się na śniadanie, które dzień wcześniej, razem z kolacją, wykupiliśmy w super okazyjnym pakiecie. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na relaks, bo za chwilę mieliśmy ruszać do Hatton, więc tylko szybko spakowaliśmy plecaki i żałowaliśmy, że nie możemy zostać tu dłużej.

sri lanka adams peak nocleg taras

Umówiony wcześniej kierowca tuk tuka zjawił się dość punktualnie. Jednak, jak widać czas to pieniądz 🙂  Kierowca postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Na tylnej kanapie oprócz nas, posadził swojego syna, który miał się z nami zabrać aż do Hatton. Poprzedniego dnia, ciemność oraz brawurowa jazda kierowcy autobusu nie pozwoliły nam skupić się na otaczających nas pięknych widokach. Tego dnia szczęki musieliśmy zbierać z ziemi. Piękno pól herbacianych, wodospadów oraz jezior było rozbrajające. Kierowca tuk tuka, licząc pewnie na dodatkowy zarobek, postanowił zatrzymywać się, gdy tylko we wstecznym lusterku zauważał jak wyciągamy aparat lub kamerę. Raz tylko musiał gwałtownie zahamować i zjechać na pobocze, gdy od deski rozdzielczej odpadła jedna z figurek Mr. Buddy i postanowiła opuścić pojazd. Mężczyzna bez wahania rzucił coś w nieznanym nam języku do swojego syna, który grzecznie pobiegł po figurkę. Wszyscy pasażerowie na pokładzie, można jechać dalej 🙂  Po 1.5 – 2 godzinach dotarliśmy do zatłoczonego Hatton. Kierowca pokręcił się chwilę po mieście podpytując nas o kierunek naszej dalszej podróży. Gdy wspomnieliśmy mu u Kandy, powiedział, że może nas tam bez problemu zawieźć (jakieś 75 km). Grzecznie odmówiliśmy wiedząc, że koszt przejazdu tuk tukiem to wielokrotność ceny biletów kolejowych dla dwóch osób.

sri lanka tuk tuk dalhousie hatton
sri lanka pola herbaciane dalhousie hatton tuk tuk
sri lanka pola herbaciane cejlon
sri lanka tuk tuk dalhousie hatton
sri lanka pola herbaciane dalhousie hatton
sri lanka pola hatton kandy pociag wykolejony

Nic nie mogło już tego dnia się nie udać. Wsiedliśmy do pociągu jadącego do Kandy, rozsiedliśmy się wygodnie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po paru minutach, po pociągu zaczęli krążyć konduktorzy oznajmiający pasażerom jakąś informację. Oczywiście, jak można przypuszczać nic nie zrozumieliśmy. W pociągu zrobiło się nerwowo, wszyscy zaczęli sięgać po swoje bagaże. W pewnym momencie, jeden z troskliwych pasażerów wytłumaczył nam co się dzieje. Otóż na trasie naszego pociągu wykoleił się inny pociąg i wszyscy pasażerowie będą musieli przesiąść się do pociągu zastępczego. Pomyśleliśmy, że to żaden problem, zabraliśmy nasze bagaże i zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Okazało się, że pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Jak można się domyślić, wysiadanie z pociągu w pełnym rynsztunku nie należało do najłatwiejszych. Nie pomagała również drabina po której każdy z pasażerów, bez względu na wiek, czy stan uzębienia musiał zgrabnie zejść w chaszcze. Wystarczyło przejść paręset metrów, mijając wykolejony pociąg i wdrapać się do podstawionego pociągu zastępczego. Oczami wyobraźni widzieliśmy reakcję starszych ludzi lub szykownych biznesmenów w Polsce na taką nieoczekiwaną akcję w szczerym polu. Za to nikt z Lankijczyków nie przejawiał nawet krzty oburzenia. Warto dodać, że osoby z odkrytymi stopami, czyli jakieś 95% pasażerów, w tym Asia, dotarły do pociągu zastępczego z dziesiątkami kolców powbijanych w odkryte ciało.

Po dotarciu do Kandy, zabraliśmy się za poszukiwania zarezerwowanego dzień wcześniej hostelu. Znajdował się on jakieś 800 metrów od dworca, jednak doliczając dodatkowe metry pokonane podczas błądzenia po zatłoczonym miasteczku, do hostelu dotarliśmy po jakichś 30 minutach. Po wejściu do pokoju wiedzieliśmy już, że naprawdę źle trafiliśmy. Pokój był totalną norą. Ściany obite jakąś sklejką, ledwo mieszczące się łóżko, brak okna i ukrop, bo nawet nie można tego było nazwać gorącem. Co prawda w pokoju był wiatrak, ale fakt, że brakowało okna powodował, że w pokoju nie było ruchu powietrza. Dodatkowo, po podłodze biegał wielki na 5cm karaluch, którego ledwo udało nam się ubić – zasuwał, jakby już wiedział, że skończy zaraz swój marny żywot. Jego olbrzymie, rozgniecione, tłuste ciałko zostało już z nami przez dwie kolejne noce. Warto dodać, że wspólna łazienka na naszym piętrze była kompletną ruderą, wszelkie możliwe części pourywane, wciąż stojąca woda i niedziałający kran przy umywalce. Zatem chcąc udać się za potrzebą, byliśmy zmuszeni przechadzać się między stołami restauracji znajdującej się na dole, dumnie nosząc rolkę papieru toaletowego w przeźroczystej zrywce, bo jak się można domyślić, takiego rarytasu nie można było w tym hoteliczku (który w 2014 roku zostały wybrany hotelem roku w Kandy???!!!) uświadczyć.

Po zostawieniu bagaży w naszej klitce, wyszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Kręciliśmy się po uliczkach szukając jakiegoś zaufanie wyglądającego miejsca, gdyż nie byliśmy jeszcze wystarczająco długo w podróży, aby bez stresu zajadać się lokalnymi przysmakami. Przez przypadek natknęliśmy się jednak na bar, w którym tłoczyło się dużo miejscowych. Oznaczało to jedno – dobre i tanie jedzenie. Postanowiliśmy zaryzykować i musimy przyznać, że była to naprawdę bardzo dobra decyzja. Knajpka oferowała wszelakie dania pt. “smażony ryż z …” lub “smażony makaron z …”. Brzmiało dobrze, bo jeśli coś jest smażone, to znaczy, że większość zarazków również została usmażona. Zamówiliśmy bezpiecznie porcję ryżu z kurczakiem i makaronu z kurczakiem, a do tego poprosiliśmy o zimną Colę w szklanej butelce. Zaaferowany pracownik przyniósł butelki z napojem i zaniepokojony spytał, czy są dla nas wystarczająco zimne 😛 Wiedzieliśmy już, że kolejnego dnia wrócimy w to samo miejsce (tak też zrobiliśmy) 🙂

sri lanka kandy rest hostel pokoj
sri lanka jedzenie kandy

Wróciliśmy do naszej zatęchłej norki, opatuliliśmy się dokładnie moskitierami i zasnęliśmy pełni nadziei, że żaden kolega pana karaluszi – umarlaka, nie postanowi wdrapać nam się na łóżko.

Kandy było tylko przystankiem w naszej podróży. Już rano mieliśmy wyruszać do Dambulla, skąd planowaliśmy dotrzeć do Sigiriya Rock – ruin starożytnej twierdzy i pałacu, zbudowanych na szczycie 180-metrowej skały. Dla najmłodszych zwiedzających to jednak my byliśmy większą atrakcją niż jakieś tam ruiny! 🙂

5 1 vote
Article Rating