Tak to już jest z tymi podróżami, że w jednej chwili zachwycasz się zniewalającym pięknem przyrody, a w kolejnej walczysz o przetrwanie próbując sobie przypomnieć co takiego spowodowało, że musiałeś zawrzeć sojusz z porcelanowym tronem i papierową szarfą. Czy nie zapomnieliśmy przypadkiem o czymś napisać? Chyba nie podzieliliśmy się z Wami informacją, że Sri Lanka nie rozpieszcza w kwestiach tak oczywistych jak toalety. Mówiąc krótko – nie ma papieru toaletowego, tylko wężyki do podmywania. Nie chcemy nawet sobie wyobrazić, jak musi wyglądać taka ceremonia “oczyszczania”. Stąd nasze przykazanie: miej podróżniku zawsze ze sobą rolkę papieru toaletowego (polecamy podwędzać, gdzie tylko się da! 😀 ).

Po tym wstępie już pewnie się domyśliliście, że kolejny dzień podróży rozpoczął się nie bez problemów. Sytuację utrudniał fakt, że standardowo działaliśmy pod presją czasu, którego tym razem pozostało wybitnie mało. Był to nasz ostatni dzień na Sri Lance i wiedzieliśmy, że wszystko tego dnia musi zagrać idealnie, by wieczorem z zapasem czasu znaleźć się na lotnisku w Colombo, skąd o 1 w nocy mieliśmy lecieć do Bangkoku. Pech sprawił, że właśnie tego ranka sprawdziło się powiedzenie, że kobietom nie można ufać. Jak wspominaliśmy w poprzednim wpisie, Asia namówiła Marka do kupna miejscowych bułeczek “nadzianych jajkiem”, jak zapewniał sprzedawca. Brzmiało to, mówiąc zwięźle, słabo. Słabo też wyglądał stragan, na którym były one sprzedawane, ale Asia postawiła na swoim – „Maruniu zjemy ze smakiem, wszyscy wokoło się nimi zajadają”. Ostatecznie zajadał się też Marek, choć niekoniecznie ze smakiem, bo okazało się, że nadzieniem jest jakiś piekielnie ostry farsz. Asia wzięła tylko gryza i w momencie przestało jej się chcieć jeść – cwaniara!

Co przeżywał Marek kolejnego poranka to tylko on wie. Kursował do toalety z papierem toaletowym w przeźroczystej reklamówce, przeciskając się między stołami restauracji znajdującej się na dole, bo toaleta na naszym piętrze była w bardzo słabym stanie. Później w akcie desperacji, nie przeszkadzała mu nawet usterka – tutaj było zdecydowanie bliżej. Cały “proces” trwał jakieś 1.5 godziny, więc byliśmy już ostro spóźnieni. Asia pokornie zaproponowała nawet odpuszczenie wycieczki do sanktuarium słoni, ale Nifuroksazyd zaczął działać i sytuacja została opanowana – Marek powrócił do żywych. W takich momentach nasuwa się tylko jedna okrutna myśl – sraczka jest jak Mielno – niszczy każdego 🙂

Jako że czas zaplanowany na kupno pamiątek uciekł bezpowrotnie musieliśmy udać się prosto na dworzec. Nie mogliśmy jednak zawieść tych, którym obiecaliśmy pocztówki ze Sri Lanki. To była szybka akcja, zdążyliśmy wypisać tylko lakoniczne “Serdecznie pozdrowienia ze Sri Lanki”, za co z góry przepraszamy. Swoją drogą, znaczki były śmiesznie tanie – 25 rupii (~0.7zł) za sztukę, aż zastanawialiśmy się, czy sprzedawcy aby na pewno zrozumieli, że chcemy wysłać kartki do Europy.

Na dworzec wpadliśmy w ostatniej chwili, kupiliśmy bilety do Rambukkana – 140 rupii (~3.9zł) za sztukę i zasapani zajęliśmy miejsca. Standardowo, całą półtoragodzinną podróż wykorzystaliśmy na regenerację sił. Przebudziliśmy się tylko, gdy pewien miejscowy dzieciak, wybitnie podekscytowany możliwością nagrania śpiących białych ludzi zaczął przystawiać swój telefon komórkowy do naszych twarzy.

sri lanka kandy ulice plecak backpacker daleko od domu
sri lanka kandy ulice samochody

Wiedzieliśmy, że odległość pomiędzy stacją kolejową w Rambukkana i sierocińcem słoni Pinnawala Elephant Orphange wynosi mniej niż 4 kilometry. Początkowo, drogę planowaliśmy przebyć pieszo, jednak tym razem, mając na względzie cały ekwipunek uwieszony na własnych barkach zagailiśmy do jednego z wielu kierowców tuk tuków stojących w pobliżu stacji. Mieliśmy z góry ustalony limit pieniędzy i postanowiliśmy porządnie potargować się z miejscowym. Jak zwykle, rozmowa zaczęła się od jakiejś nieprzyzwoicie wysokiej kwoty rzuconej przez jegomościa. Po chwili rozmowy i użyciu niepodważalnego argumentu w postaci tekstu “nie ma problemu, pójdziemy pieszo, to nie jest daleko” kierowca zgodził się na cenę 200 rupii (~5.65zł).

Ciekawostką jest fakt, że w niewielkiej odległości od Pinnawala znajduje się druga fundacja zajmująca się ochroną słoni. Właściciele owej fundacji mają podejrzany układ z kierowcami tuk tuków, o którym dowiedzieliśmy się poprzedniego dnia podczas rozmowy przy piwku z właścicielem naszego obskurnego “hostelu roku 2014”. Kierowcy tuk tuków za podwiezienie nieświadomych turystów do Millenium Elephant Foundation zamiast Pinnawala Elephant Orphange otrzymują prowizję. Oczywiście nasz cwany kierowca postanowił zaryzykować i również zatrzymał się przy “niewłaściwej” bramie sugerując, że jesteśmy na miejscu. Z wielką satysfakcją uświadomiliśmy go, że wiemy jak wyglądają ich układy z właścicielami owego miejsca. Kierowca nie wykrztusił już z siebie nawet jednego słowa i podrzucił nas do Pinnawala.

Pierwszą rzeczą, na którą zwróciliśmy uwagę stojąc w kolejce po bilety wstępu była ogromna różnica cen dla turystów i miejscowych, a więc nic nowego. Za wstęp do sierocińca musieliśmy zapłacić po 2500 rupii (~70zł), czyli 35 razy więcej niż tubylcy. Z okazji urodzin Asi zdecydowaliśmy się dopłacić 350 rupii (~10zł) za możliwość karmienia małego słonia. Ku naszemu zdziwieniu przy bramkach wejściowych nie znaleźliśmy żadnej przechowalni bagażu. Zapytaliśmy kontrolera biletów o miejsce, w którym moglibyśmy zostawić nasze duże plecaki. Jegomość bez wahania wskazał miejsce za gzymsem tuż przy wejściu. Początkowo myśleliśmy, że sobie żartuje. Mieliśmy jednak tylko dwa wyjścia – nosić po dwa plecaki w temperaturze prawie 40 stopni przez cały dzień lub zaufać obcemu człowiekowi i liczyć na to, że po paru godzinach nasz dobytek zastaniemy w tym samym miejscu. Postanowiliśmy przepakować najcenniejsze rzeczy do małych plecaków, a duże plecaki spiąć ze sobą blokadą rowerową i pozostawić za gzymsem.

Nie wspomnieliśmy wam jeszcze o “grafiku”, który obowiązuje w Pinnawala. Otóż, wszystko działa tam jak w szwajcarskich zegarku. Dwa razy dziennie słonie są karmione (9:15 oraz 13:15) i kąpane (10:00 oraz 14:00). Wydawać by się mogło, że wycieczka do Pinnawala powinna trwać cały dzień. Okazuje się jednak, że wystarczą mniej więcej 3 godziny by zobaczyć wszystkie “atrakcje” parku. Najważniejsze to tak zaplanować dzień, by trafić na karmienie małych słoni, przemarsz stada nad rzekę Maha Oya oraz kąpiel zwierzaków.

pinnawala rozklad

Zacznijmy jednak od początku. Do parku weszliśmy przed godziną 13 więc mieliśmy jeszcze parę minut zapasu przed karmieniem słoniątek. Szybko popędziliśmy na otwarty wybieg, by zobaczyć dziesiątki słoni – celebrytów, które każdego dnia grzecznie pozują do selfie wykonywanych przez setki turystów. Okazało się, że zrobienie chociaż jednego sensownego zdjęcia bez innych ludzi w kadrze to nie lada wyczyn. Jeśli jednak wyczujesz moment i naciśniesz spust migawki w odpowiedniej chwili udaje się pstryknąć zdjęcie bez zbędnych zwiedzających w tle. Sceneria wydaje się wprost wyśniona: majestatyczne słoniska, gdzieś w oddali góry i dżungla, uśmiech numer jeden na twarzy pozującego. Myślisz sobie “zdjęcie do ramki” i wtedy je zauważasz – wszechobecne kupo-potwory.

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni daleko od domu
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni

W końcu nadszedł upragniony czas karmienia. Wszyscy zgromadzili się wokół okrągłego wybiegu ogrodzonego barierkami. Po chwili przyprowadzono trąbalskie “maluchy”, po których od razu można było poznać, że to zdecydowanie ich ulubiona pora dnia. Kiedy jeden z opiekunów napełnił 1.5 litową butelkę mlekiem i ruszył w stronę osób, które wykupiły karmienie, słoniątka wręcz rzuciły się w pogoni za jedzonkiem. W końcu nadeszła pora Asi. Marek, jak na prawdziwego reportera przystało, w jednej ręce trzymał GoPro, w drugiej aparat, bo przecież nie codziennie karmi się słonia. To była błyskawiczna akcja, ledwie Asia zdążyła wziąć butelkę do ręki, a tu słonik łakomczuch wyduldał wszystko do dna. Całe karmienie trwało może 5 sekund! Jak mawia klasyk: “w życiu piękne są tylko chwile” 😀

Postanowiliśmy więc pochodzić po sierocińcu i pooglądać zwierzaki na spokojnie. Jeden milusiński przydreptał do barierki swojego wybiegu, jakby chciał się nami przywitać. Podeszliśmy więc bliżej, aby pogłaskać pieszczocha. Widząc nasze zainteresowanie, w sekundzie z ziemi wyrósł Tajemniczy Don Pedro – Szpieg z Krainy Deszczowców, czyli pracownik placówki. Zaczął nam podawać jakieś rośliny, a rozochocony zwierzak porywał nam je z ręki trąbą i zajadał ze smakiem. Musimy przyznać, zabawa przednia, ale jak już stwierdziliśmy, że czas ruszać dalej, nasz Don Pedro zaczepił Marka z propozycją z tych nie do odrzucenia – “Tip money, sir?”. Właśnie wtedy doszliśmy do wniosku, że na Sri Lance musi istnieć jakaś tajemna renomowana uczelnia z programem MBA, oferująca darmowe wykłady z zakresu finansów. Biznesmenów tam na pęczki.

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni karmienie slonia
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni karmienie sloni

Mając jeszcze trochę czasu przed kąpielą słoni postanowiliśmy przysiąść pod zadaszeniem i chwilę odpocząć od słońca. Cała altanka była pełna rodzin pałaszujących lokalne specjały. Tego co zobaczyliśmy nie można było nazwać piknikiem, to była istna uczta! Kobiety co i raz wyciągały z toreb bez dna garnki pełne ryżu, różnego rodzaju papki i nie papki. Co niektórzy zabrali nawet obrusy! W tej ogólnie panującej atmosferze “zastaw się a postaw się” stwierdziliśmy, że nie będziemy gorsi. Co to to nie! Wyciągnęliśmy więc paczkę ciastek zbożowych zabranych z Polski, które zdążyły już się skruszyć na wiór i zaczęliśmy zajadać zapuszczając przysłowiowego żurawia w garnki pozostałych biesiadników.

W końcu nadeszła pora kąpieli. Po raz pierwszy od początku pobytu na Sri Lance stanęliśmy jak wryci patrząc, jak stado słoni maszeruje główną alejką sierocińca w kierunku pobliskiej rzeki Maha Oya. Widok był wręcz zniewalający. Ogromne zwierzaki maszerowały w odległości 2 metrów od nas. Jeden z olbrzymów postanowił nawet na chwilę się zatrzymać i podejść w naszą stronę, czym napędził nam niezłego stracha. Chwilę później dołączył do swoich koleżanek i kolegów, bo przecież nie mógł odpuścić relaksującej kąpieli 🙂 Ciężkie jest życie słonia 😉

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni

Gdy tylko ostatni słoń zniknął na horyzoncie wszyscy zwiedzający rzucili się w kierunku wyjścia z parku, jakby gdzieś w okolicy otwierano Biedronkę. Zaczęliśmy się zastanawiać co się dzieje. Okazało się, że rzeka, do której zmierzały słonie znajduje się po drugiej stronie wioski. Niestety, zbyt dużo czasu poświęciliśmy na zastanawianie się czy przypadkiem znowu ktoś nie będzie próbował od nas wyłudzić pieniędzy za ponowne wejście na teren parku i ominął nas przemarsz stada przez centrum miasteczka. Pozostało nam kierować się “świeżymi śladami” pozostawionymi przez podekscytowane (tak sądzimy po ilości owych śladów) wizją kąpieli zwierzaki.

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni sklep

Po dotarciu do rzeki naszym oczom ukazał się widok żywcem wycięty z filmów przyrodniczych “National Geographic”. Przez chwilę zapomnieliśmy nawet, że to co widzimy jest szopką dla turystów.

Przed drogą powrotną postanowiliśmy chwilę odpocząć i przysiąść na krawężniku w pobliżu lokalnych straganów. Ciszę przerwał pewien miejscowy staruszek, który zagaił do Asi. Zaczął się dopytywać skąd jesteśmy, na jak długo przyjechaliśmy i co planujemy zobaczyć. Byliśmy bardzo zdziwieni, gdy zaczął opowiadać o historii Polski tak, jakby opowiadał o historii własnego kraju. Usilnie zachęcał nas do dyskusji na tematy historyczne, jednak nigdy nie byliśmy mocarzami z historii i zwyczajnie czuliśmy się jak typowy Błażej z Żanetą w programie “Matura to bzdura”. Na rozmowie zeszło nam bite pół godziny, dowiedzieliśmy się wielu interesujących rzeczy, jak na przykład tego, że największe słonie w sierocińcu mają ponad 30 lat! Niestety, nasz czas dobiegał końca, a musieliśmy jeszcze odebrać bagaże, które zostawiliśmy przy wejściu do sierocińca.

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni kapiel sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni kapiel sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni kapiel sloni
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni kapiel sloni

Historia z plecakami zasługuje na wpis do rozdziału “smaczki ze Sri Lanki”. Pamiętacie, jak pisaliśmy, że kontrolerzy biletów na pytanie, gdzie jest przechowalnia bagażów wskazali nam miejsce tuż przy wejściu, pod ścianą za gzymsem? Sytuacja wręcz nie do pomyślenia w Europie, tym bardziej, że tuż obok przechodziły setki turystów. Z lekką niepewnością więc wracaliśmy do sierocińca, aby je odebrać. O dziwo, wciąż tam tkwiły, a nawet pojawiło się kilka innych tobołków. Zadowoleni zarzuciliśmy bagaże na plecy i w tym samym czasie zaczął do nas wolno podchodzić jeden z kontrolerów – niczym strażnik teksasu z konspiracją wymalowaną na twarzy. “Ekhm… należałoby się hmm parę stówek… niah niah” 😀  Zostawiliśmy go samego z jego wspaniałą propozycją…

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni przemarsz sloni kapiel sloni

Aby dotrzeć z powrotem na dworzec musieliśmy jeszcze jeden raz skorzystać z usług tuk tukowych taksówek. Tym razem postanowiliśmy przyjąć taktykę “siedzimy przy drodze z obojętnymi minami, bo przecież nam się nie spieszy”. Zadziałało momentalnie. Kierowca, który się zatrzymał tuż obok początkowo zaproponował kwotę nie z tej ziemi, jednak powiedzieliśmy mu, że przyjechaliśmy tutaj za 200 rupii (~5.6zł) to i za 200 wrócimy. Przez chwilę motał się z decyzją, aż w końcu z wielką niechęcią przystał na naszą propozycję. Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy do dworca w Rambukkana. Podaliśmy kierowcy banknot o nominale 500 rupii, na co ten błyskotliwie odpowiedział, że nie ma jak wydać. Marek krótko rzucił: “Koleś, to Twój zas**ny interes, nie nasz. Nie wysiądziemy, dopóki nie wydasz nam reszty”. Facet zrezygnowany powiedział, że pójdzie zapytać kolegów, czy mają rozmienić. Jak można się było tego spodziewać blefował. Ledwie schował się za tuk tukiem, sięgnął do kieszeni i reszta znalazła się sama. Na odchodne nawet się z nami nie pożegnał.

Mieliśmy jeszcze jakieś pół godziny do przyjazdu pociągu, więc postanowiliśmy poszukać sklepu z zimną colą. Odeszliśmy jakieś 300 metrów od stacji i w rogu brudnej wąskiej uliczki ukazała nam się upragniona lodówka z zimnymi napojami. Warto wspomnieć, że norkę, w której się znajdowała, ciężko nawet nazwać sklepem. Po drzwiach wejściowych zostało tylko wspomnienie. W środku znajdował się stoliczek, przy którym urzędowali sobie zmęczeni słońcem staruszkowie. Zobaczywszy nas, wszyscy wyglądali jakby ujrzel kosmitów. Pomyśleliśmy sobie, że teraz to na pewno nas skasują, w końcu nie wyglądali jakby obcowali z białymi zbyt często. Cen na produktach tradycyjnie brak, więc przygotowani na najgorsze zapytaliśmy, ile jegomość sobie życzy za dwie zimne kolawki. “80 rupii, sir” (~2.25zł) – żyć nie umierać. Widząc nasze zadowolenie staruszkowie zaczęli nam ustępować miejsca przy stole. Poczuliśmy się trochę niezręcznie, ale niegrzecznie byłoby zignorować ich gościnność. Wpakowaliśmy się więc w całym rynsztunku na ławkę za stolikiem i nawet nie zdejmując plecaków, bo było okropnie ciasno, sączyliśmy tę zimną ambrozję wymieniając uśmiechy z lankijskimi dziadoszkami. W takich momentach współczujemy turystom, którzy taką colę kupiliby sobie w automacie stojącym w lobby ich n-gwiadkowego hotelu za 2 dolary. Jesteśmy pewni, że napój w nie do końca czystej butelce wypity w towarzystwie życzliwych ludzi w tej ciasnej klitce, która była zaaranżowana na sklep, smakował tysiąc razy lepiej.

sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni rambukkana dworzec
sri lanka pinnawala elephant orphange sierociniec dla sloni rambukkana dworzec

Wróciliśmy na dworzec w sam raz na pociąg. Kupiliśmy szybko bilety do stolicy za 140 rupii (~3.95zł) i po chwili byliśmy w drodze do Colombo. Jak poradził nam właściciel “hostelu roku 2014” w Kandy, najtańszym i najszybszym sposobem na dotarcie z dworca głównego w Colombo na lotnisko późnym wieczorem jest zmiana linii kolejowej na tę jadącą przez Katunayaka. Stamtąd mieliśmy mieć jakiś 1km do przejścia na lotnisko. Po dotarciu na dworzec Colombo Fort udaliśmy się więc do kasy i za 30 rupii (~85gr) kupiliśmy bilety trzeciej klasy właśnie do tego miejsca. Jako że mieliśmy jeszcze jakieś 1.5 godziny czekania, usiedliśmy na ławce, na której czekaliśmy na pociąg pierwszego dnia, jednak coś nas tknęło, aby podpytać o Katunayaka póki mamy jeszcze zapas czasu. Najpierw udaliśmy się do kas biletowych, gdzie kasjer nie był nam w stanie powiedzieć, gdzie dokładnie znajduje się miejscowość, ale jednego był pewien – na pewno nie jest to blisko lotniska. Udaliśmy się więc do okienka czegoś w stylu centrali dowodzenia, gdzie panowie po dłuższej naradzie stwierdzili, że miasteczko znajduje się jakieś 1.5 godziny pieszo od lotniska, ale o tej porze możemy jeszcze załapać się na autobus, który dowiezie nas bardzo blisko. Byliśmy zdezorientowani, bo wyglądało to, jakby każda z pytanych osób uczyła się w dzieciństwie innej geografii, ale postanowiliśmy zaufać kontrolerom ruchu, w końcu kto ma być lepiej poinformowany niż właśnie oni. Już będąc w Polsce z ciekawości przyjrzeliśmy się mapie i z niesmakiem stwierdziliśmy, że kontrolerzy wyprowadzili nas w pole. Spokojnie mogliśmy posłuchać rad właściciela hostelu i dojechać pociągiem niemal na samo lotnisko. Jednak w obawie, że spóźnimy się na lot posłuchaliśmy innych “porad” i poszliśmy szukać autobusu.

Pomimo zmroku, wcale nie było trudno go znaleźć. Już ze stu metrów słyszeliśmy pokrzykiwania naganiacza: “Airport, airport!”. Okazało się, że autobus jest linii 187, czyli dokładnie ten sam, którym pierwszego dnia jechaliśmy z lotniska na dworzec główny. Odruchowo zapytaliśmy o cenę biletu, chociaż pamiętaliśmy, że w przeciwnym kierunku zapłaciliśmy po 500 rupii (~14zł). Dopiero naganiacz odpowiadając, że cena to tylko 100 rupii (~2.8zł) na głowę uświadomił nas, jak bardzo daliśmy się naciąć pierwszego dnia. Aż sam był w szoku, kiedy podzieliliśmy się z nim naszymi doświadczeniami.

W zasadzie całą drogę spędziliśmy na walczeniu z ołowianymi powiekami. Kiedy w końcu kierowca powiadomił nas, że pora wysiadać, pomyśleliśmy sobie: “no ładnie nas nabili w butelkę, ciekawe gdzie w ogóle jesteśmy”. Staliśmy niemal pośrodku drogi szybkiego ruchu, lotniska ani widu ani słychu, ciemna noc i ani jednej osoby w pobliżu. Stwierdziliśmy, że nie mamy nic do stracenia i musimy się ruszyć, aby nie tracić cennego czasu. Poszliśmy więc w jedyną odchodzącą od ruchliwej drogi przecznicę modląc się, aby powiodła nas pod wrota lotniska i rzeczywiście, dotarliśmy do niego po jakichś 15 minutach marszu. Kamień spadł nam z serca.

Na szczęście, na lotnisku było sporo sklepików z pamiątkami w całkiem przyzwoitych cenach, więc kupiliśmy kilka drobiazgów i wymieniliśmy równowartość 20 dolarów, jaka została nam w lankijskiej walucie. Z pieniędzmi zatem wyrobiliśmy się niemal idealnie.

Na lotnisku wzięliśmy wreszcie upragnioną, wyczekiwaną cały dzień kąpiel. Nie ma nic lepszego niż umycie miejsc, nazwijmy to newralgicznych, chusteczkami nawilżającymi. Człowiek od razu czuje się jak nowo narodzony 🙂 Zjedliśmy lokalnego Burger Kinga – powiedzmy sobie szczerze, przekonali nas darmowym WiFi, które okazało się cyklicznie zanikać, co usilnie udaremniało nam rozmowę przez WhatsApp’a ze stroskanymi mamami.

Do Bangkoku mieliśmy lecieć liniami Thai Airways. Wiedzieliśmy, że są to bardzo dobre linie lotnicze, ale nie spodziewaliśmy się aż takich wygód. Standard niczym z wnętrza samolotów Emirates: podusie, kocyki, szmery, bajery, pierdółki. Konfiguracja foteli 3 – 3 – 3. Nasze miejsca przypadły na rząd środkowy, obok nikt nie siedział, więc mieliśmy 3 fotele, w sam raz aby móc się położyć. Asia ledwo co zajęła miejsce i było po niej, sen poziom master. Marek niemal powkładał sobie zapałki w oczy, żeby czasem nie przegapić posiłku. Szanse na danie były dość marne, bo lot miał trwać zaledwie 3.5h, ale miał chłopak nosa! Zaserwowano chyba najlepsze jedzenie pod słońcem. Nic dziwnego – jak się później dowiedzieliśmy, linie Thai Airways zostały uznane w 2014 roku za trzecie najlepsze linie w kategorii “catering”. Asia aż płakała, że najadła się bez sensu wyjątkowo niedobrym Burger King’iem na lotnisku i była w stanie tylko dziabnąć te delicje, które nam podano.

Kiedy Marek już się najadł, jak na prawdziwego Polaka przystało zaczął polować na darmowe picie. Kierując się jakże mądrym przysłowiem: “jak dają to bierz, jak biją to uciekaj” zamówił u stewardessy idącej lewą alejką jedno piwko i colę, u stewardessy idącej prawą alejką kolejne piwko, a jakby tego było mało poprosił Asię, by wzięła jeszcze trzecie “dla siebie”. Wszystkie puszki na pokładzie samolotu oczywiście dostaje się otwarte, co ma zapobiegać łakomstwu pasażerów (o ironio!). Nie będąc w stanie wlać w siebie nawet 1/10 tych płynów stwierdził, że musi się na chwilkę położyć, żeby się w brzuszku uleżało, klasyczne “pół godzinki dla słoninki”. Spaliśmy więc, jak te Polaki cebulaki – każdy na siedząco we własnym fotelu, bo trzeba było gdzieś ustawić te nieszczęsne zapasy płynów, zamiast skorzystać z okazji i rozłożyć się na trzech fotelach. Jak można się było tego spodziewać, obudziliśmy się tuż przed lądowaniem cali zdrętwiali, a po puszkach nie było już śladu. Z własnej pazerności straciliśmy zatem podwójnie: byliśmy niewyspani i zabrano nam picie 🙁

Jak się później okazało, było to dopiero preludium do nieszczęsnego dnia, który zapisał się dla nas najciemniejszą kartą w kalendarzu całego wyjazdu – Bangkok przywitał nas bardzo oschle. Zanim jednak przejdziemy do opisywania Tajlandii, chcemy zaserwować Wam podsumowanie Sri Lanki, gdzie podzielimy się między innymi tym, o co pytają niemal wszyscy, czyli ile to tak naprawdę kosztowało 🙂

5 1 vote
Article Rating